31 mar 2016

Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta [RECENZJA]

Tytuł: Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta
Autor: Claire North
Ilość stron: 464
Wydawnictwo: Świat Książki
Cena: 36,90 zł

Dzisiaj o Harrym, jednak nie Potterze, choć i on niebawem dostanie tu swoje kolejne pięć minut ze względu na ponowne czytanie czwartego i kolejnych tomów serii. Dzisiaj będzie za to o Harry'm Auguście, mężczyźnie będącym ouroboraninem, czyli człowiekiem , który po każdej swojej śmierci rodzi się na nowo, wciąż jako ta sama osoba. Życie Harry'ego się zapętla i tylko on decyduje o tym, jak je wykorzysta każdym następnym razem. 

Jak sam tytuł sugeruje, powieść ta opisuje pierwszych piętnaście żywotów głównego bohatera. Jej czas akcji to za każdym razem XX. wiek. Narratorem książki jest tytułowy Harry August. Wielokrotnie zwraca się on bezpośrednio do czytelnika, co w jakiś sposób umacnia więź tworzącą się między narratorem, a osobą obcującą z powieścią. Mogłoby się wydawać, że ciągłe odradzanie się na nowo i przeżywanie tego samego życia, za którymś razem staje się wyjątkowo nudne. No bo ile można? Nic bardziej mylnego. Harry krok po kroku odkrywa sekrety poszczególnych żywotów, które diametralnie się od siebie różniły. Jego pierwsze życie jest całkiem zwyczajne, jednak po drugich narodzinach okazuje się, że Harry pamięta każdy szczegół swojej poprzedniej egzystencji. Musi zmierzyć się z tym faktem i zadecydować o tym, jak wykorzysta każdą kolejną szansę podjęcia zmian, nie tylko w swoim życiu, ale i w losach świata. Jak już wspominałem, każde z opisywanych przez głównego bohatera żyć jest inne, pośród nich znajdą się zarówno te nudne, godne zwykłego niewyróżniającego się śmiertelnika, jak i te wypełnione akcją i niebezpiecznymi planami zmiany otaczającej rzeczywistości na lepsze. Przez "Pierwszych piętnaście żywotów..." przewija się mnóstwo postaci drugoplanowych. Jedne pojawiają się i znikają po swojej śmierci, odgrywając w życiu Harry'ego epizod, inne natomiast zostają z Harry'm na dłużej. Bo takich osób jak Harry jest więcej i stworzone przez nich bractwo pilnuje, by znacząco nie wpływać na przyszłość.

Na początku myślałem, że historie opowiedziane w książce będą poukładane chronologicznie, jednakże w powieści pojawia się mnóstwo dygresji dotyczących miejsc, wydarzeń oraz postaci, przerzucając czytelnika od jednego żywota Harry'ego do drugiego. To zróżnicowanie i skakanie po historiach ma swoje plusy i chroni przed rutyną. Dodatkowo całość w szyku trzyma misja jaką ma do wykonania główny bohater. Podjęte przez niego działania będę miały wpływ na życie każdego kolejnego pokolenia. Bo świat wbrew pozorom jest kruchy i kilka źle poprowadzonych zdarzeń może doprowadzić do katastrofy. Dodatkowo jest to piękna powieść o przyjaźni, jakże skomplikowanej, trwającej przez kilkaset lat. 

Już po przeczytaniu opisu tej książki, w mojej głowie zrodziło się sporo pytań. Jeszcze więcej namnożyło się podczas jej czytania, aczkolwiek od razu uprzedzam, że nie będą one pomocne w odbiorze tej lektury, jako, że na wiele z nich odpowiedzi nie otrzymujemy. Najlepiej jest po prostu cieszyć się dobrą lekturą, napisaną pięknym językiem i pełną zaskakujących wydarzeń. Jeżeli więc chcecie poznać losy piętnastu pierwszych żywotów Harry'ego Augusta, zagłębić się w ten wspaniale opisany świat dwudziestego wieku, koniecznie sięgnijcie po "Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta".

Ocena książki: 8/10

Plusy:
-narracja pierwszoosobowa pozwalająca nawiązać więź między głównym bohaterem, a czytelnikiem
-akcja osadzona w trudnych czasach XX. w
-wiele obrazów równoległej rzeczywistości poddawanej zmianom

Minusy:
-jedynym minusem jest okładka, która chłonie każdy odcisk palca


24 mar 2016

Żniwa zła [RECENZJA]


Tytuł: Żniwa zła
Autor: Robert Galbraith (J. K. Rowling)
Ilość stron: 480
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Cena: 39,90 zł

Nie od dzisiaj wiadomo, że uwielbiam serię o Harrym Potterze, dlatego też z sentymentu do autorki i jej wczesnej twórczości, sięgam po wszystkie napisane przez nią książki. W dzisiejszej recenzji przyjdzie mi się zmierzyć ze "Żniwami zła", czyli trzecim już tomem kryminalnej serii o detektywie Cormoranie Strike'u. 

W "Żniwach zła" do agencji detektywistycznej Cormorana przysłana zostaje tajemnicza przesyłka zaadresowana na jego współpracownicę, Robin. Jak się szybko dowiadujemy, wnętrze paczki zawiera odciętą kobiecą nogę. O całym zdarzeniu powiadomiona zostaje policja, oraz prasa, co negatywnie wpływa na interesy agencji odstraszając potencjalnych klientów. Cormoran wraz z Robin będą musieli zmierzyć się podupadającym biznesem, ale przede wszystkim z tajemniczym mordercą, który zabija kobiety i odcina im wybrane części ciała. To śledztwo będzie o wiele bardziej osobiste i niebezpieczne, zarówno dla samego detektywa, jak i pracującej z nim Robin. 

Patrząc wstecz muszę przyznać, że "Wołanie kukułki" było całkiem dobrą książką, biorąc pod uwagę to, że było czymś nowym i bardzo odmiennym w twórczości Rowling. Bo kto by się spodziewał, że autorka Harry'ego Pottera weźmie się za pisanie kryminałów? Niestety gorzej już wypadła przewidywalna i momentami nudna kontynuacja w postaci "Jedwabnika". Co do "Żniw zła" zdania czytelników był mocno podzielone, liczyłem jednak na to, że powieść mi się spodoba i będę mógł napisać pozytywną rekomendację. Jak to w życiu bywa... liczyłem i się trochę przeliczyłem.

Największą wadą tej książki jest brak jakiejkolwiek dynamiki, co w przypadku mającej prawie pięćset stron powieści może być bardzo męczącym problemem. Prowadzone przez Cormorana i Robin śledztwo opiera się na szpiegowaniu, prowadzeniu rozmów i zdobywaniu cennych informacji. Wartkiej akcji jest tutaj naprawdę niewiele, co autorka stara się nadrobić za sprawą barwnych, szczegółowo dopracowanych bohaterów, co tyczy się również postaci drugoplanowych, których spora ilość przewija się w trakcie dochodzenia. Rowling po raz kolejny (tym razem za sprawą śledztwa) odkrywa przed czytelnikami dotąd nieznane tajemnice związane z przeszłością głównych bohaterów. W "Żniwach zła" dowiemy się sporo na temat życia znanej groupie, Ledy, czyli matki Cormorana. Poznamy również bolesne wspomnienia Robin, które zmusiły ją do porzucenia studiów. Poza bohaterami, pustki związane z akcją wypełnia ciekawy i do tego bardzo przyswajalny styl, w jakim powieść została napisana, a także niezliczona ilość opisów. Rowling dosłownie bryluje w tej kategorii szczegółowo opisując bohaterów, miejsca i zachodzące sytuacje. Muszę przyznać, że czasami było ich najzwyczajniej w świecie za dużo, niepotrzebnie tylko wydłużając i tak momentami dłużącą się powieść. 

Choć "Żniwa zła" promuje się jako kryminał/powieść detektywistyczną, to wiele razy czułem się, jakbym obcował z obyczajówką, a wszystko za sprawą tego, że duża część uwagi zwrócona jest na życie prywatne bohaterów, na ich związki i w szczególności na nadchodzący ślub Robin. I nie jest to wada, wręcz przeciwnie. Im bardziej znamy życie poszczególnych postaci, tym łatwiej się z nimi związać, co nawet miałkiej książce może nadać kolorowych barw. Lawirując pomiędzy agencją detektywistyczną Strike'a, ślubem Robin, a śmiałymi poczynaniami mordercy (który nawet otrzymuje kilka własnych rozdziałów), zawsze można znaleźć coś, co pozwoli dotrwać do końca. A co zaś się tyczy zakończenia, to było ono dla mnie oczywiste w momencie, kiedy do końca zostało mi jeszcze ponad 150 stron. Rowling rzuca wskazówki na prawo i lewo, a niektóre z nich są zbyt oczywiste, by czytelnik mógł je przeoczyć. 

Tak więc "Żniwa zła" utrzymują mniej więcej ten sam poziom co "Jedwabnik". Choć zagorzali fani pisarki na pewno po tę lekturę sięgną, to osobiście nie jestem przekonany co do tego, czy kontynuowanie tej serii ma jakiś sens. Rowling poprzez trzy wydane dotąd tomy detektyistycznej serii o Cormoranie Strike'u wycisnęła już chyba wszystko, co do wyciśnięcia było z życia głównych bohaterów. No chyba, że na kolejny tom (który pewnie wyjdzie za rok) przygotowała romans Cormorana z Robin... co stanowiłoby niezbyt oryginalną próbę kontynuowania serii. Doceniam to, że J. K. Rowling nie osiadła na laurach i wydaje kolejne powieści, czekam jednak na coś nowego, co tak jak "Wołanie kukułki" wprowadzi w jej twórczości choćby chwilowy powiew świeżego powietrza.

Ocena książki: 6/10

Plusy:
-wyraziści bohaterowie pierwszo oraz drugoplanowi
-świetne opisy ludzi, miejsc, sytuacji

Minusy:
-brak dynamicznej akcji
-przewidywalne zakończenie


20 mar 2016

Filmowa Niedziela #10 Zwierzogród


Tytuł: Zwierzogród
Reżyser: Byron Howard, Rich Moore
Czas trwania: 108 min.
Premiera: 19 luty 2016

Do filmów animowanych podchodzę ze sporym dystansem. Raczej nie zadowala mnie byle opowieść w całości skoncentrowana na zysku aniżeli wartościach, jakie powinna wpajać młodemu widzowi. Jakiś czas temu dużo się mówiło o oscarowym "Inside out", przyszła więc pora na jakiegoś godnego następcę. Skuszony niezwykle pozytywnymi recenzjami postanowiłem zaryzykować i przekonać się o tym, czy "Zwierzogród" rzeczywiście wart jest tych wszystkich zachwytów. 
"Zwierzogród" opowiada historię drobnej Judy Hoops będącej królikiem mieszkającym wraz z rodziną i innymi osobnikami swojego gatunku na farmie marchewek. Życie tam płynie powoli i spokojnie z daleka od wielkomiejskiego zgiełku. Judy mimo małej postury posiada wielkie ambicje i pragnie walczyć o sprawiedliwość, jako policjant w tytułowej metropolii, czyli Zwierzogrodzie. Główna bohaterka podąża do obranego sobie celu, wkrótce zostaje policjantem i wyjeżdża do upragnionego miasta, w którym prowadzone przez nią życie wcale nie jest tak świetne i obiecujące, jak mogła sobie wcześniej wyobrażać. Przebywając wśród postawnych egzotycznych zwierząt, Judy musi zmagać się z ignorancją i stereotypami dotyczącymi królików postrzeganych jako małe, słodkie i niegroźne zwierzęta. Wkrótce główna bohaterka dostanie jednak możliwość wykazania się i zdobycia autorytetu poprzez rozwiązanie zagadki dotyczącej znikających drapieżników.

Na przykładzie zwierząt "Zwierzogród" porusza ważne i aktualne dziś problemy dotyczące rasizmu, nietolerancji i stereotypów krążących wokół poszczególnych gatunków ukazanych na ekranie. Nie wszystkie zwierzęta są sobie równe, co świetnie obrazuje scena w lodziarni prowadzonej przez słonie. Wszystkie problemy dotyczące zwierząt są problemami z jakimi przychodzi nam walczyć w zwykłej codzienności. Za sprawą małej Judy widz otrzymuje przesłanie mówiące o tym, by się nie poddawać, dążyć do obranego sobie celu, dążyć do zmian i nie pozwalać by ktokolwiek decydował o naszych marzeniach. To mądre przesłanie podane zostaje w sposób bardzo przystępny zarówno dla dzieci, jak i dla starszych widzów, którzy w tym przypadku bez skrępowania mogą wybrać się do kina, ponieważ "Zwierzogród" to jedna z tych animacji, która zadowoli dosłownie każdego, o czym mogą przekonać Was te wszystkie pozytywne recenzje, jakich w ostatnim czasie pełno.
Pod względem graficznym "Zwierzogród" jest wręcz idealny, dopracowany w każdym calu. Poza licznymi postaciami najróżniejszych zwierząt zachwyca tutaj przede wszystkim tytułowa metropolia, pełna kolorów, niezwykłych budynków, ulic i zakamarków, które przemierzamy razem z główną bohaterką i jej lisim towarzyszem. W tym aspekcie chociażby animacja ta przewyższa "Inside out". Poza tym, że jest to film mądry i ładny, to do tego ciekawy pod względem akcji i zabawny w taki sposób, że ciężko opanować śmiech podczas jego oglądania. Żarty (jak i same dialogi) w nim zawarte są świetnie skonstruowane i oferują szeroką paletę, zaczynając od tych najprostszych, aż do bardziej skomplikowanych, posiadających nawiązania do na ogół znanych motywów. Ku swojemu zdziwieniu muszę przyznać, że nawet polski dubbing jest tutaj na wysokim poziomie, co jest ważną kwestią biorąc pod uwagę fakt, że raczej ciężko znaleźć tę animację w kinach z napisami.

W tym miejscu pewnie niektórzy zapytają, dlaczego oceniłem film tylko na cztery gwiazdki, zamiast na pięć, skoro tak go wychwalam. No cóż, "Zwierzogród" nie jest też dziełem idealnym i posiada małe przestoje, w których zwyczajnie można odczuć chwilową nudę. Nie jest to jednak duża wada i nie wpływa aż tak negatywnie na odbiór całości, dlatego jeżeli macie ochotę obejrzeć film animowany, który jest niesamowicie zabawny, dopracowany w najmniejszych detalach i z jakże mądrym przesłaniem odpowiednim dla każdego, koniecznie wybierzcie się na "Zwierzogród" w reżyserii Byrona Howarda i Richa Moore'a.

Ocena filmu


Macie swoje ulubione filmy animowane? Czy "Zwierzogród" będzie do nich należeć?


Filmowa Niedziela #9 Carol


Tytuł: Carol
Reżyser: Todd Haynes
Czas trwania: 118 min.
Premiera: 4 marca 2016

"Carol", czyli film o którym dzisiaj mowa porusza trudną tematykę miłości osób tej samej płci. Jego głównymi bohaterkami są: młoda, pracująca w sklepie z zabawkami Therese oraz tytułowa Carol, dojrzała, elegancka kobieta, można wręcz powiedzieć, że dama, borykająca się z problemami rodzinnymi. Obie postacie poznają się w sklepie z zabawkami, podczas przedświątecznego zakupowego szału. Na jednym spotkaniu jednak się nie kończy i wkrótce między Carol, a młodszą od niej Therese rodzi się wyjątkowe, aczkolwiek ryzykowne uczucie biorąc pod uwagę, że czas akcji filmu osadzony jest w latach 50. ubiegłego wieku.
"Carol" to film o byciu zagubionym, o szukaniu siebie i o podejmowaniu trudnych decyzji wbrew otaczającemu światu, który w tamtych czasach na romanse osób tej samej płci patrzał nieprzychylnym okiem. Obie bohaterki muszą dokonać wyboru, między życiem w zgodzie ze swoją naturą, a życiem ustawionym pod wymagania narzucone przez społeczeństwo. Dochodzi również do wyboru między rodziną, a nową miłością. W tym miejscu warto zaznaczyć, jak świetnie w swojej roli (tytułowej Carol) poradziła sobie Cate Blanchett, w pełnej krasie ukazała się jako dojrzała i jakże zmanierowana kobieta, dostarczając kilku scen, w których daje prawdziwy popis swoich zdolności aktorskich. Pewne zastrzeżenia natomiast mogę mieć do Rooney Mary, grającej Therese. Postać ta trąci nijakością i nie wykorzystuje nadarzający się okazji, w których mogłaby pokazać więcej emocji.

Akcja filmu z małymi wyjątkami, kiedy emocje biorą górę albo kiedy narasta napięcie między bohaterami, jest na jednym poziomie i powoli, lecz płynnie posuwa się do przodu, co dla jednych może być zaletą, a dla innych wadą. Mi osobiście pozwoliło się to skupić na szczegółach, podziwiać wspaniałe ujęcia, montaż, czy zwrócić uwagę na ciekawą kolorystykę filmu, skupioną na płowych odcieniach ze szczególnym wyróżnieniem koloru zielonego.
Co zaś się tyczy oprawy muzycznej filmu, to zawarta w "Carol" jest naprawdę rewelacyjna i słucha się jej z prawdziwą przyjemnością, a okazji do tego nie brakuje, bowiem pojawia się tutaj niezwykle często. Udowadnia to tylko, że nominacja do Oscara w kategorii "najlepsza muzyka oryginalna" była jak najbardziej zasłużona. Nie inaczej sprawa ma się z pięknymi kostiumami idealnie dopasowanymi do czasu akcji. Wszystko to składa się na wyjątkowy klimat, dzięki czemu widz przeniesiony zostaje do Ameryki Północnej i do wspomnianych już lat 50-tych.

Tematyka poruszana w filmie choć należy do odważnych, nie jest w żaden sposób nachalna i nie stara się wmusić w widza jakichkolwiek poglądów. To po prostu opowieść o uczuciach, takich, a nie innych, które można akceptować albo negować. Nawet sceny erotyczne zostały ukazane tu w sposób stonowany, daleki od taniej wulgarności. Podsumowując, "Carol" to film subtelny, delikatny i przy tym bardzo elegancki. Może i nie doprowadzi Was do łez, jednak zapewniam, że od strony wizualnej, jak i dźwiękowej będzie to prawdziwa pożywka dla oczu i uszu, którą doceni dojrzały widz. Chociażby dlatego warto jest go zobaczyć!

Ocena filmu

Jeszcze dzisiaj, za kilka godzin na blogu pojawi się kolejna filmowa recenzja.


18 mar 2016

Od urodzenia [RECENZJA]


Tytuł: Od urodzenia
Autor: Elisa Albert
Ilość stron: 272
Wydawnictwo: Kobiece
Cena: 34,90 zł

"Lektura tej książki sprawi, że Twoja percepcja ciąży i macierzyństwa zmieni się o 180 stopni."- głosi napis umieszczony na przodzie okładki. Jest to zresztą bardzo trafne zdanie i swojego rodzaju przestroga dla kobiet rozważających założenie rodziny i urodzenie dziecka. Po przeczytaniu "Od urodzenia" wizja ciąży może być waszym sennym koszmarem, a chęć posiadania dziecka poddana zostanie poważnej próbie. 

Główną bohaterką tej książki jest Ari, matka małego Walkera oraz żona o piętnaście lat starszego od siebie Paula, swojego byłego wykładowcy. Chociaż od narodzin dziecka minął rok, Ari wciąż nie może oswoić się ze swoją nową rolą przykładnej matki. Z jednej strony jest to dla niej prawdziwe błogosławieństwo, a z drugiej strony, to całkiem obcy świat, w który tak nagle została wepchnięta i z którego nie ma wyjścia. Na domiar złego Walker urodzony został poprzez cesarskie cięcie, z czym główna bohaterka w żaden sposób nie może się pogodzić i co wspomina przy każdej nadarzającej się okazji. 

Ari to kobieta jakich wiele. Zwykły szary człowiek wyłowiony z tłumu, posiadający mniej lub bardziej absorbujące problemy, z którymi czytelnik zmagać się będzie od pierwszych, aż do ostatnich stron książki. Nie przebiera ona w słowach, wypowiadając się na wszystkie tematy w sposób prostolinijny, częstokroć wulgarny. Ten cięty język czasami postrzegałem jako zaletę, nadającą powieści trochę humoru, jednak w kilku przypadkach nadmiar tej wulgarności był zbyt nachalny i męczący, co wpływało na jego negatywny odbiór. Sama bohaterka do nader interesujących nie należała, kreując się na zmianę, to w matkę-męczennicę, to w matkę-zbawicielkę. Nie pozostaje mi nic, jak tylko zacytować tekst jednej z piosenek Christiny Aguilery "Some days I'm a Super Bitch (...) next day I'm your Super Girl".

W "Od urodzenia" Elisa Albert przedstawia zarówno jasne, jak i ciemne strony ciąży, porodu i wychowywania nowo narodzonego dziecka. Najbardziej oczywiście w pamięci zapadają te negatywne fragmenty, w których Ari opowiada, że w trakcie ciąży kobieta nie zawsze wygląda kwitnąco, poród może okazać się prawdziwą męką, a samo macierzyństwo naszpikowane jest niekończącymi się obawami. W głowie głównej bohaterki wciąż nawarstwiają się pytania dotyczące tego, czy aby na pewno jest dobrą matką i czy jej rodzinie nie byłoby lepiej bez niej. Dosyć obszernie został tutaj również omówiony temat cesarskiego cięcia, przez które Ari musiała przejść, a które pozostawiło duże piętno w jej psychice. 

Pojęcie dynamiki w kontekście fabuły praktycznie nie istnieje. Jest to najzwyklejsza powieść obyczajowa, skierowana głównie do kobiet. Brak tu dramatycznych momentów wywołujących wzruszenie, czy też jakichkolwiek zwrotów akcji. Wszystko jest po prostu na jednym poziomie, ukazując życie z perspektywy matki wychowującej dziecko. Opowieść przeplata w sobie teraźniejszość z przeszłością, czasami niekoniecznie pasującą do całości, jednakże starającą się wyjaśnić ukształtowało główną bohaterkę sprawiając, że jest takim, a nie innym człowiekiem. 

"Od urodzenia" to typ lekkiej, niezbyt absorbującej lektury, która może wywołać bardzo mieszane uczucia. Nie twierdzę, że książka ta jest zła, po prostu nie wybija się ponad inne powieści obyczajowe. Niemniej jednak, jeżeli chcecie poznać punkt widzenia Ari i zobaczyć, jak ciążka wypłynęła na jej codzienne życie, koniecznie sięgnijcie po tę książkę. Może zmieni ona wasze poglądy na temat posiadania dziecka.

Ocena książki: 6/10

Plusy:
-szczegółowo porusza temat cesarskiego cięcia
-przedstawia zarówno jasne, jak i ciemne strony macierzyństwa

Minusy:
-zbyt nijaka główna bohaterka
-niepotrzebny nadmiar wulgarności

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.

16 mar 2016

Dzieje Tristana i Izoldy [RECENZJA]


Tytuł: Dzieje Tristana i Izoldy
Autor: nieznany
Ilość stron: 288
Wydawnictwo: MG
Cena: 34,90 zł


Ponoć "Dzieje Tristana i Izoldy" były lekturą szkolną, jednakże w moim przypadku jest to pierwsza styczność z tą książką. Legendę o nieszczęśliwej miłości tych dwojga zna pewnie większość z Was, a pozostali przynajmniej kojarzą same postaci, jak i temat przewodni tej powieści. To chyba wystarczy, bym nie musiał przybliżać fabuły, co i tak, znając siebie, zrobię nieumyślnie podczas opisywania odczuć towarzyszących mi podczas czytania. Przejdźmy więc do rzeczy.

Sięgając po tę lekturę oczekiwałem pięknej, smutnej i ponadczasowej historii miłosnej, niczym tej zaserwowanej przez Szekspira w  znanym przez wszystkim "Romeo i Julii". O tym zresztą zapewniał mnie opis zawarty na tyle okładki. I tu nastąpiło duże zaskoczenie, bowiem miłości między tytułowymi bohaterami w tej książce nie uświadczymy. Uczucie między nimi powstaje za pomocą eliksiru miłosnego i jest ono dalekie od prawdziwej i bezwzględnej miłości. To raczej silnie zakorzeniona potrzeba przebywania i bycia ze sobą nawet wbrew własnej woli. To co rodzi się między Tristanem z Izoldą jest wynikiem przypadku i nieszczęśliwego błędu,  co rujnuje im życie, skłania do złych uczynków, ukazując obojga od najgorszej strony i dając dając duże pole do rozważań na temat ich moralności. Główni bohaterowie nie u każdego zaskarbią sobie sympatię, wręcz przeciwnie. Za sprawią samolubnych poczynań można ich nie lubić, co w przypadku postaci, na których skupia się powieść nie jest raczej czymś pozytywnym. Wśród postaci drugoplanowych niestety na próżno szukać kogokolwiek interesującego. Jedni się pojawiają, inni znikają, co umyka gdzieś w tle.

Mniej więcej do połowy książki czytanie sprawiało mi dużą przyjemność wynikającą  z możliwości poznawania nowego otoczenia i obcowania ze wspaniałym, eleganckim i nieco oszczędnym stylem, w jakim powieść ta została napisana. W drugiej połowie zrobiło się już mniej ciekawie, czy też najzwyczajniej w świecie nudno. Fabuła, która początkowo wydawała się dynamiczna i zróżnicowana, stała się nużąca dlatego, że oparta została się na schemacie rozstań i powrotów Tristana i Izdoly, które wymęczyły mnie aż do zakończenia, będącego sporym rozczarowaniem, ponieważ zarówno w nim, jak i w większości tej książki zabrakło bardzo ważnego elementu, czyli emocji. Nic mnie nie wzruszyło, nic nie sprawiło, że miałem ochotę rzucić książką o ścianę. Było po prostu poprawnie. 

Żeby jednak nie kończyć takim negatywnym akcentem, nie mógłbym nie wspomnieć o wspaniałym wydaniu "Dziejów Tristana Izoldy" wzbogaconym o pięknie ilustracje i niezwykłym średniowiecznym klimacie zawartym w książce.

Chociaż "Dzieje Tristana i Izdoly" mają kilka wad, to i tak warto sięgnąć po tę książkę, chociażby ze względu na to, że jest to klasyk, którego powinien znać każdy z nas.


Ocena książki: 6/10


Plusy:
-napisana pięknym językiem
-wzbogacona o ilustracje
-dobrze oddany klimat średniowiecza

Minusy:
-uczucie między głównymi bohaterami dalekie jest od miłości
-fabuła po pierwszej połowie robi się męcząca

Za książkę dziękuję Wydawnictwu MG

11 mar 2016

Wytańczyć marzenia [RECENZJA]


Tytuł: Wytańczyć marzenia
Autor: Michaela De Prince & Elaine De Prince
Ilość stron: 272
Wydawnictwo: Kobiece
Cena: 34,90 zł

No i nareszcie tancerzowi przyszło zrecenzować książkę o tancerce.

Powieść o której dzisiaj będzie mowa to "Wytańczyć marzenia" autorstwa Michaeli De Prince oraz Elaine De Prince. Co najciekawsze jednak z autorek (Michaela) to również główna bohaterka, wokół której kręci akcja powieści. Dodatkowo książka ta oparta została o prawdziwą historię osieroconej dziewczynki, która osiągnęła ogromny sukces i została znaną primabaleriną.

Główną bohaterkę powieści poznajemy jeszcze jako małą dziewczynkę, która wraz z rodziną mieszka w Afryce. Jak się szybko przekonujemy, życie na tym kontynencie nie należy do łatwych, szczególnie dla dziewczynek, których rola życiowa ogranicza się do rodzenia dzieci i zajmowania się domem. Na tle innych wyróżnia się rodzina do której należy Michaela, ponieważ stawia ona na kosztowne wykształcenie swojej córki, której droga przez życie i tak należeć będzie do trudniejszych, ze względu na jej wrodzone bielactwo. Niestety rodzice Michaeli umierają, dziewczynka więc trafia do sierocińca, gdzie całkiem przypadkiem natrafia na magazyn, którego okładka przedstawia primabalerinę. Od tego czasu w głowie głównej bohaterki kiełkuje marzenie, by zostać profesjonalną baletnicą.

W powieści zastosowana jest narracja pierwszoosobowa, dzięki czemu na wszystkie wydarzenia patrzymy oczami Michaeli De Prince, która dorasta z każdym kolejnym rozdziałem  inaczej patrząc na otaczający ją świat i pojawiające się problemy. Mogłoby się wydawać, że dominującym tematem już od pierwszych stron będzie taniec. Nic bardziej mylnego. Przez pierwsze sto stron powieść skupia się na ciężkim życiu afrykańskich sierot, a także adopcji i wynikającej z niej adaptacji do zupełnie innego życia, jakie prowadzi się w Stanach Zjednoczonych, czyli miejsca, do którego trafia Michaela. Ta część książki była dla mnie najciekawsza, ponieważ w jeszcze większym stopniu przybliżyła okropne warunki w jakich afrykańskie dzieci muszą dorastać. Ubóstwo, idące za tym choroby, niedożywienie i agresja stosowana wobec sierot składają się na walkę o każdy dzień, przez którą przejść musiała główna bohaterka i jej przybrane siostry. 

W drugiej połowie książki pojawia się wątek tańca i towarzyszy nam aż do ostatniej strony. Mała Michaela odkrywa swoją pasję, jaką jest taniec i ucząc się jego podstaw. Chociaż powieść tę czyta się szybko, bo język jest lekki i przyjemny, to czegoś mi w tej części zabrakło. Nasza młoda tancerka szybko pnie się do przodu dzięki czemu jeden sukces rodzi kolejny. Niestety w tym wszystkim brak wielkich emocji, a poruszane w międzyczasie tematy segregacji rasowej zarówno wśród zwykłych ludzi, jak i baletnic, samoakceptacji, utraty osób bliskich i dojrzewania giną gdzieś w tle. Nawet najsmutniejsze z wydarzeń nie mają dostatecznej siły przebicia i szybko ustępują wobec pełnej optymizmu i wiary Michaeli. Bohaterka ta wzbudza sympatię i nie sposób jej nie lubić. Widać, że taniec to najważniejszy element jej życia, który chociaż wymaga od niej pełnego poświęcenia, to daje jej ogromną radość i satysfakcję. Co zaś się jeszcze tańca tyczy, to zabrakło mi bardziej rozbudowanych opisów tego, co narratorka czuje i co przeżywa będąc na scenie. Można by również bardziej przybliżyć podstawy tańca klasycznego, o których wspomina Michaela wymieniając wiele fachowych nazw, które dla mnie mogą być oczywiste, a dla innych natomiast nie będą mówić nic. Sądzę jednak, że osoby, które postanowią skupić się tylko i wyłącznie na fabule, będą w pełni zadowolone.

Podsumowując "Wytańczyć marzenia" to prawdziwa i optymistyczna opowieść o realizacji swoich marzeń, która daje nadzieję dla każdego z nas i pokazuje, że ciężka praca przynosi efekty. To może nieco zbyt wyidealizowana historia, w której poczuć spełniający się amerykański sen, jednakże nie można mieć zastrzeżeń, jeżeli historia Michaeli De Prince naprawdę tak wyglądała. Pozostaje tylko brać przykład z tej dziewczyny, która zaczynała jako afrykańska sierota, a skończyła na deskach największych scena na świecie i jeżeli tylko nadarzy się taka okazja, to obejrzeć ją w pełnej krasie na scenie, najlepiej w "Dziadku do orzechów", który przez tę powieść przewija się wielokrotnie. Mimo kilku nieznacznych wad książkę polecam zarówno osobom tańczącym, jak i tym, które z tańcem nie mają nic wspólnego.

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-napisana lekkim językiem
-opowiada prawdziwą historię
-porusza tematy rasizmu, samoakceptacji i dążenia do obranego celu
-przesympatyczna główna bohaterka

Minusy:
-niektóre ważne i ciekawe zdarzenia giną w tle

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.

9 mar 2016

Multipleksy kontra kina studyjne

Chętnie bym napisał, że jest to pierwszy tego typu wpis na blogu, lecz to byłoby kłamstwo. Dawno, dawno temu, kiedy należałem do "niedzielnych" blogerów posty tego typu pojawiały się na blogu, aczkolwiek dla własnego bezpieczeństwa nie radzę ich czytać!

W całym tym oscarowym szale, jaki panował przez ostatnie kilka tygodni odwiedzałem kino częściej niż zwykle. Na ogół starałem się nadrobić nominowane filmy, choć pojawiło się również kilka produkcji kompletnie z Oscarami niezwiązanymi. Dzisiejszy temat jednak nie będzie dotyczył samych filmów, a tego gdzie je oglądamy. Nie chodzi mi oczywiście o domowe zacisze i telewizor, czy komputer, a o kina. Te mniejsze kina studyjne i duże komercyjne multipleksy. Zarówno jedne, jak i drugie mają swoich widzów i zwolenników, choć to właśnie na multipleksy, do których zresztą chodzi najwięcej ludzi, spada największa krytyka. 

Mówi się, że multipleksy pokroju Cinema City, czy Multikina to zło wcielone, bo bilety są drogie, w salach często panuje tłok, zewsząd dobiegają zapachy i odgłosy konsumowanych przekąsek droższych niż same bilety, a w nastawionym na zysk repertuarze uświadczymy niewiele ponad kasowe blockbustery. Całkowitym przeciwieństwem tego jest oferta kin studyjnych. Czy aby na pewno? 







Na zdjęciu powyżej: do góry przykładowe sale w kinach studyjnych, na dole przykładowe sale w multipleksach.

Pisząc  ten tekst bazowałem na moich wyprawach do częstochowskich kin, dlatego ta część może być pod pewnymi względami subiektywna. W Częstochowie są trzy kina. Dwa Cinema City i jednosalowe kino studyjne OKF. Patrząc na ceny biletów, to rzeczywiście Cinema w tej kategorii wypada gorzej. W tygodniu bilet ulgowy kosztuje 19 zł. Dla osób, które nie posiadają zniżek to już 24 zł. W weekendy jest niestety drożej i rodzinny wypad na film (dwóch dorosłych + dwójka dzieci) może kosztować prawie sto złotych, nie doliczając do tego kuriozalnie drogiego popcornu i coli, o które dzieci z pewnością poproszą. Czy w tym momencie można mieć do ludzi pretensje, że do kina wybierają się od święta, ewentualnie uskuteczniają oglądanie filmów dostępnych w internecie? O wiele lepiej ma się ta sprawa w kinach studyjnych, gdzie bilety kosztują maksymalnie kilkanaście złotych. Dla przykładu, w częstochowskim OKF'ie bilet ulgowy to 14 zł, normalny kosztuje 16 zł. Cena ta jest niezmienna, niezależnie od tego, czy jest to weekend, czy zwykły dzień roboczy. Po przeliczeniu, czteroosobowa rodzina za ten wypad zapłaci 60 zł, czyli około 40 zł mniej niż za wypad do multipleksu. Jest różnica? Jest.

Ważną kwestią podczas oglądania filmu jest wygoda. Bo w końcu trzeba wysiedzieć w jednym miejscu dwie, a czasami nawet więcej godzin oglądając nie zawsze ciekawy film. Tutaj nie ma co zaprzeczać, że multipleksy do wygodnych należą, zaczynając od siedzeń, a na ogromnym ekranie i świetnej jakości dźwięku kończąc. Z kinami studyjnymi bywa różnie, niektóre z nich mają nawet kilkadziesiąt lat i niewiele remontów za sobą. Niewygodne siedzenia, które skrzypią przy każdym poruszeniu zagłuszając dialogi aktorów, brak jakiejkolwiek klimatyzacji i wszystkie rzędy ustawione na jednym poziomie, przez co osoby siedzące z tyłu męczą się cały seans by zobaczyć co dzieje się na ekranie. Takie sytuacje to jednak coraz większa rzadkość, biorąc pod uwagę to, jak szybko rozwijają się nawet te mniejsze kina. Dla przykłady Częstochowski OKF po remoncie, który zakończony został rok temu w żadnym stopniu nie ustępuje multipleksom, jeżeli mowa o komforcie i jakości wyświetlanego filmu.

Inną sprawą są rzekome tłumy, jakich uświadczymy w multipleksach. To oczywiste, że wybierając się do kina w piątkowy albo sobotni wieczór trzeba liczyć się z tym, że prawdopodobnie pół miasta przypomni sobie o istnieniu tego miejsca i tak jak Wy wyruszy by obejrzeć jakiś film. I wierzcie mi, bądź nie, ale w małych jednosalowych kinach studyjnych w weekendy jest podobnie. Jeżeli więc ktoś potrzebuje ciszy i spokoju podczas seansu, radziłbym wybrać się na poranne albo południowe projekcje, niezależnie od rodzaju kina i szczególnie w tygodniu, kiedy zdecydowana większość społeczeństwa jest zajęta pracą i szkołą. 

Faktem jest, że idąc do multipleksu nastawiam się bardziej w kategoriach rozrywki, kina akcji pełnego pościgów i wysokobudżetowych produkcji, na które koniecznie trzeba wybrać się ze znajomymi. Idąc za to do kina studyjnego mam poczucie większej intymności, większego skupienia widzów, którzy rzadko kiedy między sobą rozmawiają, czy hałasują przekąskami. To pozwala mi na lepszy odbiór filmu i sprawdza się szczególnie w przypadku tych mniej komercyjnych filmów, ewentualnie tych, które mam zamiar w zrecenzować.

Co zaś się tyczy repertuaru, to tutaj wszystko zależy od preferencji. Osoby lubujące się w kinie niekomercyjnym znajdą raj w małych kinach, które często oferują filmy, których w większości multipleksów nie dane będzie nam zobaczyć. W multipleksach za to do liczba i ilość seansów jest o wiele większa, jednakże w większości ustawiona pod produkcje, na których kino zarobi najwięcej.

Jak widać chodzenie do multipleksów też ma swoje plusy, choć ostatnio większą przyjemność stanowią dla mnie wizyty w kinie studyjnym. Pewna jest jedna rzecz, świat bez małych kin, czy też multipleksów nie działałby poprawnie, bo zawsze znalazłaby się grupa osób, która za jednym bądź drugim by zatęskniła.

A Wy, preferujecie kina studyjne czy multipleksy? Gdzie czujecie się bardziej komfortowo podczas seansu?


6 mar 2016

Filmowa Niedziela #8 Lobster

Tytuł: Lobster
Reżyser: Yorgos Lanthimos
Czas trwania: 118 min.
Premiera: 26 luty 2016

Nareszcie doczekałem się dystopii skierowanej do dorosłego widza. Dystopii, w której głównymi bohaterami nie są nastoletni rebelianci dążący do obalenia władzy, a zwykli ludzie, dalecy od hollywoodzkich ideałów. Świat ukazany w "Lobsterze" nie toleruje samotności, dlatego gdy tylko David traci żonę, przeniesiony zostaje do specjalnego ośrodka, czy też raczej hotelu, w którym będzie mieć 45 dni by znaleźć swoją drugą połówkę. W przeciwnym wypadku zmieniony zostanie w zwierzę i umieszczony w  pobliskiej dziczy, w której będzie musiał walczyć o przetrwanie. Mogłoby się wydawać, że ośrodek, do którego zsyłani zostają single jest miejscem idealnym, zapewniającym własny pokój, regularne posiłki, ubrania i rozrywki mające ułatwić wzajemne poznawanie. Tak jednak nie jest. Poza wszelkiego rodzaju przyjemnościami hotel narzuca wiele zasad, których złamanie grozi bolesna kara, o czym mamy okazję przekonać się w jednej ze scen. Dodatkowo od czasu do czasu w pobliskiej puszczy organizowane zostają polowania, aczkolwiek zamiast celować do zwierząt, bohaterowie celują do siebie nawzajem. Każdy ustrzelony samotnik to dodatkowy dzień w hotelu, a co za tym idzie, większa szansa na znalezienie partnera/partnerki.

Główny bohater- David- to dojrzały mężczyzna po czterdziestce, nienależący do specjalnie przystojnych i interesujących osób. Daleko mu do wyidealizowanych bohaterów kradnących serca czytelniczek "Igrzysk Śmierci", czy "Niezgodnej". Postać ta odgrywana przez Colina Farrella nie należy do osób wylewnych w wyrażaniu swoich emocji, to jednak nie wynika z jego nieudolności aktorskiej, a jest efektem zamierzonym, pokazującym ludzi, którzy poddani presji przetrwania nie myślą o prawdziwej miłości i wyzbywają się naturalnych uczuć, na rzecz tych sfabrykowanych spełniających wymagania świata.

W filmie Yorgosa Lanthimosa świetnie przedstawiona została presja, jaką wywiera się na ludziach, by podporządkować ich przyjętym normom. "Lobster" pokazuje również w jakich kategoriach rozpatrujemy nasze drugie połówki. Choć na ekranie momentami może się to wydawać mocno przerysowane, to jest w tym wiele prawdy. Film ten porusza ważne problemy ludzi żyjących w XXI. wieku i zmusza do przemyśleń, na temat tego, jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić dla drugiej osoby.

Akcja w "Lobsterze" powoli brnie do przodu, co pozwala delektować się detalami i zwracać uwagę na szczegóły tego kuriozalnego świata, w którym samotność jest złem, które należy tępić. Klimat filmu jest specyficzny, chwilami nawet ciężki, a wszystko za sprawą podniosłej muzyki, której motyw powraca niezmiennie co kilka scen. Całość jest bardzo estetyczna, wręcz wyrafinowana, przy tym przyjemna dla oka i raczej oszczędna w emocjach, ukierunkowana w stronę nieco bardziej artystyczną. To chyba jak dotąd najlepszy i przy tym najbardziej oryginalny film, jaki przyszło mi oglądać w tym roku. Dziwi też fakt, że nie powstał on w oparciu o jakąkolwiek literaturę. Jak widać, można stworzyć coś dobrego nie sugerując się książkami. "Lobstera" polecam wszystkim fanom dystopii, których znudziły proste i oklepane rozwiązania. To także propozycja idealna dla dojrzałych widzów, który nie boją się odważnego i mądrego kina.


Ocena filmu

Film ten możecie obejrzeć w zarówno w multipleksach, jak i kinach studyjnych. Kto z Was "Lobstera" już widział, a kto dopiero zamierza obejrzeć?


5 mar 2016

Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender [RECENZJA]


Tytuł: Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender
Autor: Leslye Walton 
Ilość stron: 299
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Cena: 34,90 zł

Mówi się, że każdy człowiek jest jedyny w swoim rodzaju. Nie ma drugiego takiego jak ja, czy Ty. Mówiąc jednak w kontekście Avy Lavender, to wyrażenie nabiera innego znaczenia. Tytułowa Ava Lavender jest człowiekiem wyjątkowym, ponieważ jako jedyna na świecie urodziła się ze skrzydłami. I to właśnie ona jest narratorem prowadzącym czytelnika przez powieść, w której zawarte zostały losy kilku pokoleń rodziny Avy. 

Członkowie rodziny Avy nie należą do zwykłych osób. Każdy z nich wyróżnia się czymś specjalnym, jak chociażby zniewalającą urodą, możliwością rozmawiania z umarłymi, czy przeczuwaniem złych zdarzeń. To właśnie czyni ich wyjątkowymi i sprawia, że książka ta wybija się ponad przeciętny realizm, serwując fikcję literacką w najlepszym jej wydaniu. Akcja rozwija się powoli, jednakże nie nudzi, biorąc pod uwagę to, że wraz z kolejnymi rozdziałami narratorka bierze pod lupę kolejnych bohaterów, jednakowo serwując spore dawki informacji na temat jej własnego życia, do pewnego czasu ograniczającego się wyłącznie do przestrzeni zamieszkiwanego przez nią domu. Tytułowa Ava Lavender to osoba szukająca swojego miejsca w świecie, do tego dojrzewająca w warunkach innych niż ma to miejsce w przypadku pozostałych ludzi w jej wieku. 

"Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" to powieść magiczna, łącząca w sobie najróżniejsze sprzeczności. Z jednej strony jest ona delikatna i subtelna, z drugiej natomiast krwawa i brutalna wobec członków rodziny Avy, jak i jej samej. Wydarzenia mrożące krew w żyłach przeplatane są z momentami pogodnymi od których robi się cieplej na sercu. Posiadając skrzydła, główna bohaterka wbrew własnej woli wzbudza sensację, przez co izolowana jest od świata zewnętrznego, by uniknąć cierpienia, bowiem świat pełen jest ludzi, którzy dla kogoś tak wyjątkowego, jak Ava, mogliby stanowić zagrożenie. Jedną z takich osób jest właśnie Nathaniel Sorrow, człowiek niezwykle oddany Bogu, który w skrzydlatej Avie dostrzega anioła, choć sama dziewczyna nie chce być traktowana jako ktoś nadzwyczajny. Jej największym marzeniem jest bycie kimś zwyczajnym, jednym z wielu, niedostrzegalną w tłumie i nie zwracającą na siebie uwagi istotą. Osobiście podczas tej lektury nie uroniłem ani jednej łzy, aczkolwiek jest w niej kilka momentów, które mogą złapać za serce osoby skore do wzruszeń. Całość dodatkowo zapisana została bardzo przystępnym i lekkim językiem, dzięki czemu na jej przeczytanie nie potrzeba wiele czasu.

"Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" zachwycają nie tylko treścią, ale i oprawą graficzną w postaci pięknej, wręcz błyszczącej okładki o niezwykłej w dotyku fakturze. O ile zwykle nie rozwodzę się w swoich recenzjach nad okładkami, o tyle ta wyjątkowo zwróciła moją uwagę. Wręcz idealnie pasuje do klimatu powieści.

O tej książce ciężko się opowiada. Ją po prostu trzeba przeczytać, by móc dostrzec piękno w niej tkwiące. W tej powieści każdy znajdzie coś dla siebie. Serdecznie polecam.

Ocena książki: 8/10

Plusy:
-napisana lekkim stylem
-niezwykli bohaterowie
-fikcja w najlepszym tego słowa wydaniu

Minusy:
-brak

Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.

3 mar 2016

Ezotero. Córka wiatru [RECENZJA]


Tytuł: Ezotero. Córka wiatru
Autor: Agnieszka Tomczyszyn
Ilość stron: 274
Wydawnictwo: MG
Cena: 34,90 zł

Witajcie! Dzisiaj pod lupę biorę kolejny polski debiut literacki, jakim jest "Ezotero. Córka wiatru" autorstwa Agnieszki Tomczyszyn. Tym razem już niestety nie będzie tak optymistycznie, jak w przypadku recenzowanego jakiś czas temu "Mędrca Kaźni". "Ezotero" to książka, która opowiada o młodej dziewczynie imieniem Latte, mieszkającej wraz z matką, która przed swoją córką skrywa wiele tajemnic. Latte stara się żyć tak jak każda normalna dziewczyna w jej wieku, nie jest jednak świadoma, że niedługo dojdzie do zdarzeń, które całkowicie odmienią jej życie.

Do książki tej przyciągnął mnie zarówno intrygujący tytuł, jak i przepiękna okładka. I niestety, chociaż moje oczekiwania względem lektury nie były najwyższe (mając na uwadze, że jest to debiut autorki), to i tak się na niej zawiodłem. Pomysł na "Ezotero" nie był niezły (ale żeby nie było tak dobrze, to do oryginalnych też bym go nie zaliczył), jednak prawda jest taka, że sam pomysł to za mało by mnie zachwycić. Miałem w swoich rękach już sporo książek, które mówiły o rzeczach niekoniecznie absorbujących i ciekawych, a były napisane były w taki sposób, że pochłaniały mnie w całości i ciężko mi było się od nich oderwać. Jak zatem widać, pomysł czasami nie ma jakiegokolwiek powiązania  sukcesem, co sprawdza się w przypadku tej powieści.

Bohaterowie "Ezotero" to komplet bardzo nijakich postaci i na darmo można wśród nich szukać mocnego charakteru, który pociągnąłby całość do przodu i sprawił, że powieść stałaby się ciekawsza. Nawet główna bohaterka nie wybija się ponad całą resztę, a wręcz jest jedną z najbardziej irytujących osób umieszczonych na kartach tej książki. Latte pozostaje uległa w stosunku do poczynań swojej kryjącej pewne tajemnice matki. Nie wiem czy autorka "Ezotero" jest świadoma, że tworząc w sposób zamierzony tak miałką i pasywną bohaterkę popełniła duży błąd. Akcja też nie powala. Wszystko odmierzone jest od linijki dając bardzo przeciętny i równy obraz, w którym brak jakichkolwiek zawirowań, czy skoków napięcia. Nawet gdy umiera osoba niezwykle ważna i bliska dla głównej bohaterki, ciężko doszukać się jakichkolwiek emocji, namiastki prawdziwej rozpaczy, która  wprowadziłaby mnie w nastrój adekwatny do opisanych zdarzeń. Inną sprawą jest pojawiający się wątek fantastyczny, który pewnym momencie staje się głównym filarem książki, a mimo to potraktowany jest bardzo powierzchownie i uogólniony do granic możliwości. Pojawiający się znienacka wątek magii nie zostaje należycie wyjaśniony, i raczej ciężko znaleźć tu jakiekolwiek odpowiedzi na pojawiające się pytania. Denerwujący jest również fakt, że czytelnik raczej nie uświadczy przyjemności, jaką byłaby obserwacja sposobu, w jaki rozwija się dar, który otrzymuje główna bohaterka. Wszystko to zostaje pomięte lub opisane bardzo skrótowo, a szkoda, bo to mógłby być ciekawy wątek, gdyby go odpowiednio rozpisać. Kolejną irytującą sprawą jest potraktowanie nazw miast. Akcja dzieje się w Polsce, jednakże nie da się określić, czy miejsca akcji są prawdziwe czy zmyślone. Nazwa każdego miasta pojawia się pod postacią skrótów takich jak: W., K., J. Niezależnie od tego, czy były to miejscowości prawdziwe, czy zmyślone, takim wielkim problemem było zapisanie ich pełnej nazwy? Zastosowanie takich skrótów wprowadziło tylko niepotrzebny chaos. Jedynymi plusami, jakie jestem w stanie dostrzec pisząc o tej powieści, jest lekki język, jakim została ona napisana, dzięki czemu czyta się ją szybko.

"Ezotero" to książka pospolita i niczym się niewyróżniająca. Czytając ją nie bawiłem się dobrze i już po pierwszej połowie straciłem jakąkolwiek ochotę na poznawanie dalszych losów Latte. Podobną powieść łączącą w sobie obyczajówkę z fantastyką mógłby napisać każdy z nas i może nawet pod pewnymi względami byłaby ona lepsza od omawianej dzisiaj lektury. Jeżeli już miałbym komuś polecić "Ezotero", to byłyby to osoby poniżej dwunastego roku życia, bez wyrobionego gustu literackiego, chociaż prawda jest taka, że istnieje wiele lepszych książek o magii i ezoteryce, które zachwycą nie tylko młodszych, ale i starszych czytelników. Wybór należy do Was.

Ocena książki: 4/10

Plusy:
-napisana lekkim językiem
-szybko się czyta

Minusy:
-nijacy i nudni bohaterowie
-książka pozbawiona jakichkolwiek emocji
-brak dramaturgii, akcja cały czas na jednym poziomie

Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu MG.

1 mar 2016

Nieortodoksyjne podsumowanie lutego

Witajcie! Kolejny miesiąc za mną. Sesja zdana, pora więc rozpocząć kolejny semestr na uczelni i oddać się książkowo/filmowemu upojeniu póki pozwala na to czas. W porównaniu do stycznia, luty okazał się nieco lepszy, bowiem udało mi się przeczytać pięć, a dokładnie pięć i pół książki co daje jakieś kilkadziesiąt stron więcej niż w poprzednim miesiącu. Małymi krokami do przodu.

Przeczytane w lutym:
1. "Harry Potter i Więzień Azkabanu" J. K. Rowling
Ilość stron: 464;  Ocena: 9/10; Recenzja

2. "Endgame. Klucz Niebios" James Frey
Ilość stron: 512; Ocena: 8/10; Recenzja

3. "Mędrzec Kaźni" Tomasz Kowalski
Ilość stron: 144; Ocena: 9/10; Recenzja

4. "Zjawa" Michael Punke
Ilość stron: 296; Ocena: 7/10; Recenzja

5. "Sekrety francuskiej kuchareczki" Marie-Morgane Le Moel
Ilość stron: 352; Ocena: 7/10; Recenzja

5.5 "Ezotero" Agnieszka Tomczyszyn
Ilość stron: 140/274

Łączna ilość przeczytanych stron: 1908



Wychodzi na to, że dziennie czytałem około 66 stron. No cóż, zdarzały się lepsze miesiące. 
Ze wszystkich przeczytanych przeze mnie książek najlepiej wypadł zdecydowanie "Mędrzec Kaźni", czyli debiut literacki Tomasza Kowalskiego. Dodatkowo na uwagę zasługuje kontynuacja "Endgame", o wiele lepsza od poprzednika oraz "Harry Potter i Więzień Azkabanu", który mimo upływu czasu nie stracił na swojej świetności. 
W lutym na moje półki przybyło sporo książek w tym kilka z nowej współpracy z wydawnictwem MG oraz okazjonalną współpracą z Wydawnictwem Kobiecym. Jest co czytać, czasami nawet nie wiem od czego zacząć. To chyba dobry znak? Dodatkowo luty był miesiącem filmów ze względu na rozdanie Oscarów, które miało miejsce kilka dni temu. Kolejnych recenzji filmów związanych z tegorocznymi Oscarami i nie tylko, można się spodziewać standardowo w niedziele. 

Dodatkowo na blogu pojawiły się:
Filmowa Niedziela #5 (Spotlight + Dziewczyna z portretu)
Filmowa Niedziela #7 (Ave, Cezar!)

Luty był stosunkowo udany, więc mam nadzieję, że marzec będzie jeszcze lepszy. Koniecznie dajcie znać w komentarzach, ile Wam udało się przeczytać w lutym :)