23 kwi 2015

Blog, czyli przepis na sukces...

Na ogół jestem dosyć sceptycznie nastawiony do poradników. Rok temu kupiłem jeden o tytule "To będzie najlepszy rok twojego życia". I co z tego wynikło? Otóż nic poza straconą kasą, ponieważ jego autorka nie była w stanie odpowiednio mnie zmotywować bym doczytał go do końca. Od tego momentu minął rok, a ja postanowiłem zaryzykować sięgając po kolejny poradnik. Już na wstępie zaznaczę, że dzisiejsza recenzja będzie bardzo optymistyczna.

Autorem  książki o prostym tytule "Blog" jest Tomasz Tomczyk. Zwykłemu śmiertelnikowi pewnie nie mówi to zbyt wiele. No to może Kominek? Albo Jason Hunt? Dla uściślenia- to ciągle ta sama osoba, czyli bloger, który szokuje swoimi poglądami, a na zarabianiu zna się jak nikt inny (współpraca z Orange, bądź innymi wielkimi firmami). Przynajmniej jeżeli chodzi o blogosferę, a to akurat jest tutaj kluczem, bowiem otwiera przed nami drzwi do wiedzy, jakiej nie znajdziesz na pierwszej lepszej stronie internetowej proponowanej przez Google. Zacznijmy od tego po czym można poznać dobry poradnik. Ano po tym, że pomoże osiągnąć upragniony cel. Idąc tym tropem ostateczną ocenę powinno się wystawić dopiero wtedy, kiedy jesteśmy pewni, że w wybranym przez nas temacie zrobiliśmy wszystko co było możliwe, by odnieść sukces. Czasami taki proces trwa wiele tygodni, miesięcy, może nawet lat, dlatego ciężko jednoznacznie ocenić, czy aby na pewno nie pomogło. Nie mniej jednak można wywnioskować, czy dana książka dała nam pozytywnego kopa, zmotywowała do działania i sprawiła, że na niektóre sprawy spojrzeliśmy inaczej. Jak w tych kategoriach sprawdził się "Blog"?

Po pierwsze i najważniejsze, mimo moich obaw praktycznie nie czułem, że mam do czynienia z poradnikiem. To raczej przypominało prywatne spotkanie z autorem książki. Coś na rodzaj wykładu, ale nie takiego stricte sztywnego w akademickiej auli, lecz raczej luźnego spotkania przy kawie. Autor sprawnie manipuluje czytelnikiem odnosząc się do niego jako do swojego kumpla, któremu przekazać chce najważniejsze tajniki, mające pomóc rozwinąć skrzydła w blogosferze. W trakcie czytania do mojej głowy przychodziło mnóstwo pomysłów odnoszących się do promowania bloga, które szybko zapisywałem, by ich przypadkiem nie stracić. Innym razem siedziałem z ołówkiem w ręku, zakreślając ważniejsze sentencje i uwagi, ewentualnie zaznaczając karteczkami samoprzylepnymi te fragmenty, które mogą mi się przydać jutro, za tydzień, ewentualnie za rok. Wszyscy początkujący blogerzy, którzy sięgną po książkę Kominka mogą się poczuć nieco zawiedzeni, ponieważ w dużej części skupia się on na opisywaniu transakcji i trików przydatnych wtedy, kiedy ma się już spore grono czytelników, a współpracę z firmami określa się za pomocą faktury na pięć albo sześć cyfr. Dla jednych jest to odległa przyszłość, bądź też sfera niedostępnych marzeń. To trochę nieodpowiednie myślenie, ponieważ z każdego rozdziału można wyłuskać porady, które sprawdzą się również na takich blogach, które mają nie więcej niż kilkanaście odwiedzin dziennie. Tym samym dowodzę, że omijanie jakichkolwiek fragmentów jest najgorszym co można tutaj zrobić. Jeżeli coś z "Bloga" nie przyda ci się dzisiaj, to może okaże się przydatne w przyszłości, dlatego do tej książki można wracać częściej, niż do niejednego bestsellera. 

Autor wpływa na mentalność czytelnika, a zaobserwowałem to na samym sobie. Już pierwsza część książki odnosi się do toku myślenia, który szybko ulega zmianie na lepsze. Do niektórych spraw nabrałem większego dystansu, a przede wszystkim przestałem się wstydzić nazywać rzeczy po imieniu. Pieniądze? Słowo, które dla niektórych nadal jest drażliwym tematem, szczególnie jeżeli chodzi o blogosferę, po przeczytaniu staje się przyjacielem. Jest ono używane tutaj non stop, co czasami pozwala odnieść wrażenie, jakoby była to jedyna rzecz, na której zależy autorowi. Ale zaraz, zaraz. Przecież właśnie o to chodzi. By odnieść sukces, którego pozytywnym skutkiem ubocznym będą korzyści materialne. Bo dlaczego mamy robić coś za darmo? Szczególnie, jeżeli inni podobni nam zgarniają za to grubą kasę, nawet jeżeli swoich zadań nie wykonują lepiej niż my. "Blog" napisany jest w taki sposób, że bawi, a mimo to nadal pozostaje poważny ze szczerym do bólu autorem. Poza wspominaną mentalnością, znajdziecie tu część poświęconą kreacji siebie w social mediach, współpracy z firmami, a także część ukazującą wszystko od drugiej strony, czyli jak wygląda współpraca firm z nieznośnym blogerem. Po tym poradniku nie oczekujcie gotowego przepisu na sukces. Nic nie przychodzi samo z siebie i jak ukazuje Kominek, bez ciężkiej pracy w tym przypadku się nie obejdzie. Żeby w życiu coś osiągnąć trzeba się porządnie narobić. Zapamiętaj to sobie, bowiem to będzie meritum tego postu. Listę kroków, które po kolei musisz spełnić, dostaniesz co najwyżej w książce kucharskiej, ale nawet wtedy nie masz pewności, czy twoje ciasto, cud miód malina, pełne czekolady się uda. We własnej opinii zrobisz wszystko tak jak napisali, ale i tak z piekarnika wyjmiesz twór niezbyt smaczny, nieco spalony. A dlaczego? No może dlatego, że twój stary piekarnik postanowił nagrzać się bardziej niż od niego oczekiwałeś, a użyta przez ciebie czekolada nie należała do tych, z najwyższej półki, w przeciwieństwie do tej użytej w przepisie. Tak jest nie tylko w kuchni, ale w każdej dziedzinie życia. Jak się okazuje, także na blogach. Reasumując, Kominek, Jason Hunt, albo jak ktoś woli Tomek Tomczyk, nie da ci gotowego przepisu na sukces (no bo jak wspominałem, taki nie istnieje i tylko idiota będzie twierdził inaczej).

Po przeczytaniu "Bloga" zobaczyłem, jak wiele oczywistych trików nie wykorzystywałem, chociaż były pod ręką. Autor książki otworzył mi oczy na blogowanie udowadniając, że niedzielni blogerzy nigdy nie osiągną wytyczonego celu. Pokazał również, że nie trzeba być alfą i omegą, a pisanie postów może być zajęciem zajęciem tak samo ważnym i intratnym jak chociażby praca w banku. Do tego mam nieodparte uczucie, że mój tyłek stał się odporny na wszelkiego rodzaju przeszkody, które napotkam na swojej drodze. A jest takich jest wiele, począwszy od nieprzychylnych głosów krytyki, które najzwyczajniej w świecie wystarczy skasować. Proste i łatwe załatwienie problemu, dla niektórych jest pewnie pójściem na łatwiznę. Nie dla mnie, szczególnie na ten moment, po zapoznaniu się z tym niezwykłym kompendium wiedzy, jakim jest "Blog". Na zakończenie mogę napisać tylko tyle, że jeszcze nigdy nie byłem tak zmotywowany by dążyć do wytyczonych przez siebie celów, nigdy też nie czułem się tak kreatywny jak teraz, kiedy w mojej głowie masowo rodzą nowe pomysły. Jeżeli chcecie by blogowanie nabrało dla was całkiem nowego sensu warto zainwestować w tę książkę. Nie będę wam niczego obiecywał, mogę jednak szczerze przyznać, że dla mnie były to dobrze zainwestowane pieniądze, a Tomasz Tomczyk w ciągu 400 stron zmotywował mnie, zmienił moją mentalność i pobudził do kreatywnego działania. Czego chcieć więcej? W wyznaczonych na początku wpisu kategoriach autor poradził sobie bezbłędnie.

Ocena książki: 8/10


12 kwi 2015

Kruche babeczki z kremem budyniowym

Dzisiaj na chwilę odejdziemy od tematu książek, na rzecz czegoś pysznego, co może umilić wam czytanie. Niedawno upiekłem swoje pierwsze kruche babeczki z kremem budyniowym i o dziwo wyszło bardzo smacznie! Przepis zamieszczam poniżej i mam nadzieję, że komuś się przyda. Z ich wykonaniem powinien sobie poradzić każdy, skoro nawet ja dałem radę.

Składniki do kruchego ciasta:
-2 szklanki mąki pszennej
-1/2 szklanki cukru
-2 żółtka 
-150g margaryny (3/4 kostki)
-2 łyżki mleka
-odrobina soli

Składniki do kremu budyniowego:
-budyń waniliowy
-100g masła (pół kostki)
-łyżeczka cukru waniliowego

Do dekoracji:
-brzoskwinia, maliny lub inne owoce



Sposób przygotowania:
Wszystkie składniki na ciasto wkładamy do miski i zagniatamy do uzyskania zbitej masy, którą formujemy w kulę i na 15-20 minut odkładamy do lodówki. W tym czasie przygotowujemy budyń. Kiedy już jest gotowy odkładamy go by ostygł. W tym czasie nagrzewamy piekarnik do 200*c bez termoobiegu i smarujemy foremki margaryną. Nadadzą się do tego te mniejsze, jak i większe do mini tart, które ja sam użyłem. Ciasto wyjmujemy z lodówki i wylepiamy nim foremki, niezbyt grubo, lecz dokładnie. Spód najlepiej jest nakłuć widelcem by nie uniósł się podczas pieczenia. Babeczki piec około 15 minut. Korzystając z wolnej chwili do budyniu dodać pół kostki masła o temperaturze pokojowej (ani myślcie używać zimnego!) i miksować, aż do uzyskania gładkiej kremowej konsystencji. Podczas miksowania można dodać trochę cukru waniliowego by krem był słodszy. Kiedy babeczki się upieką delikatnie wyjmujemy je z foremek, czekamy aż ostygną i nakładamy na nie krem budyniowy, na który kładziemy wybrane przez was owoce (najlepsze są z brzoskwinią albo malinami). Smacznego!

Wskazówka: gdyby jednak spód pomimo mojej rady podczas pieczenia zaczął rosnąć do góry, możecie bez obaw lekko nakłuć go wykałaczką, dzięki czemu ciasto opadnie i problem będziecie mieć z głowy.


8 kwi 2015

Wampiry, wilkołaki, wróżki oraz przeciętna Sookie

Na wstępie zaznaczam, że jeżeli ktoś nie przeczytał przynajmniej kilku pierwszych tomów cyklu o Sookie Stackhouse albo co gorsza nie oglądał serialu "Czysta Krew" (o zgrozo, można mieć HBO i tego chociaż częściowo nie obejrzeć?!) niech ominie ten post, przeczyta poprzedni albo po prostu uda się na wiedzę bezużyteczną. Chociaż na dobrą sprawę otrzymując kilka spoilerów dotyczących poprzednich części nie stracicie zbyt dużo. Ba! Wątpię by pozostało wiele osób, które z wypiekami na twarzy sięgnęły (lub sięgną) po przedostatni (straciłem rachubę, ale jego numer to chyba dwanaście) tom przygód czasami nieporadnej Sookie. Jego tytuł to "Pułapka na martwego". Zapowiada się smakowicie, prawda? A właśnie, że nieprawda. Autorką całej serii jest amerykańska pisarka Charlaine Harris, która z góry założyła że perypetie niezbyt mądrej, aczkolwiek sympatycznej telepatki z Luizjany rozpisze na trzynaście tomów. Nie trzy... nie pięć... a trzynaście. To trochę tak, jakby porwać się z motyką na słońce. A dlaczego? O tym za chwilę, najpierw jednak chciałbym przybliżyć fabułę "Pułapki na martwego".

Zarys fabuły...
Sookie Stackhouse posiada zdolność czytania innym w myślach, przez co boryka się z kolejnymi (a to ci dopiero niespodzianka!) problemami. Jej spokojne życie po raz kolejny zostanie zakłócone, a sama bohaterka będzie musiała wybrać, co dla niej liczy się najbardziej. Tym razem do miasteczka Bon Temps przybywa wampirzy król Luizjany, Felipe de Castro i nie jest to bynajmniej dobra wiadomość, zarówno dla niej jak i dla wampira Erica, jej kochanka. Żeby podkręcić nieistniejące napięcie, już na wstępie mamy do czynienia z morderstwem (o proszę! jakby to była jakaś nowość w życiu naszej bohaterki). Tym razem życia pozbawiona zostaje bliżej nieznana kobieta, która w dziwnych okolicznościach ofiarowała swoją krew Ericowi (tak, to zakrawa na zdradę, o czym się przekonacie czytając tę książkę). Jak łatwo się domyślić, śledztwem zajmie się Sookie oraz Bill Compton, kolejny wampir, który kiedyś był jej kochankiem. To oczywiście nie wszystko, bowiem pojawią się wróżki, łaki i masa innych dziwadeł, których jest tu zdecydowanie za dużo. Wampiry i wilkołaki w zupełności do szczęścia by wystarczyły.

Pewnie zastanawiacie się skąd tyle ironii w mojej wypowiedzi. Już tłumaczę. Z całym szacunkiem dla Pani Harris, ale "Pułapka na martwego", tak jak poprzednia i zapewne następna część tego cyklu prezentuje ten sam, powtarzany do porzygu schemat. Pojawia się ktoś zły (czasami wampir, czasami wilkołak, czasami inny łak, a czasami po prostu zwykły człowiek). Pewnie (a nawet na pewno) ktoś umrze, a wampiry lub inna społeczność poprosi Sookie o pomoc jako, że ta posiada nieszczęsny dar telepatii. Ona oczywiście nie odmówi pomimo, że w przeszłości wiele razy straciłaby życie pomagając w ten sposób innym. I gdzie tu logika? Czy ta dziewczyna z wiekiem niczego się nie nauczyła? Nawiązując do wstępu, trzynaście tomów to o jakieś pięć za dużo. Może nawet o sześć. Może o siedem. Kiedy byłem mniej więcej przy ósmym wiedziałem, że pomysły autorki praktycznie są na wyczerpaniu, przez co będzie ona powielać (mniej lub bardziej świadomie) utarte schematy, które sprawdziły się w poprzednich częściach. Dodajmy do tego jeszcze nadmiar stworzeń (o czym już wspomniałem) i postaci, których charakter został spłaszczony jak batonik pod czyimś tyłkiem.

To nie jest tak, że "Pułapka na martwego" rozczaruje na całej linii (w końcu trzeba coś pochwalić). Jeżeli jako czytelnicy nie macie dużych wymagań, albo po prostu życie Sookie jest waszym życiem, książka ta was poniekąd uraduje. Czyta się ją raczej szybko, chociaż słowo "dynamika" nie współgra tu ze słowem "fabuła". Język użyty przez Charlaine Harris jak zwykle jest lekki i przystępny dla każdego, niezależnie od wieku. Ciekawe mogą się wydać wątki poboczne, szczególnie te dotyczące przystojnych wróżów: Clauda i Dermota, a także klubu Hooligans, który odegra w tej części niemałą rolę. Jeżeli chodzi o perypetie miłosne głównej bohaterki, to jest bardzo przewidywalnie. Nie jestem zdziwiony, że twórcy serialu w pewnym momencie mocno odeszli od fabuły powieści. Gdyby przy niej pozostali, straciliby swoich widzów szybciej niż rzeczywiście się to stało. Serial wydaje się być tutaj lepszy i godniejszy polecenia, ponieważ wprowadza nowe dla Sookie Stackhouse sytuacje, a przy tym skupia się na większej ilości wątków, które zazębia dając widzowi do zrozumienia, że nadchodzi nieubłagany koniec końców nad końcami. Czytając nie czujemy nic. Żadnego strachu, czy chociażby wymuszonego wzruszenia. Emocjonalna pustka. Brak nawet gorętszych scen erotycznych, które Harris niegdyś popełniła, wprowadzając postać trygrysołaka Quinna.

Jest mi niezmiernie przykro, że o "Pułapce ma martwego" wypowiedziałem się negatywnie. Jego autorka nadal wzbudza u mnie sympatię, niemniej jednak muszę być wobec siebie oraz wobec was szczery. Pierwsze kilka części całej serii było naprawdę warte polecenia, szczególnie pierwszy tom, ("Martwy na zawsze"), gdzie otrzymaliśmy bohaterkę z czystą kartą, która dopiero otwierała przed nami swój świat pełen wampirów (i wtedy jeszcze TYLKO wampirów). Po zakończenie cyklu ("Na zawsze martwy") sięgnę, ale nie z przyjemności, a z obowiązku pożegnania się z Sookie Stackhouse- blondynką z Luizjany, telepatką, a przy tym prostą dziewczyną przeżywającą rozterki z którą kiedyś (z naciskiem na KIEDYŚ) spędziłem naprawdę miłe chwile.

Ocena książki: 4/10 ...trochę z sympatii.


2 kwi 2015

Rogi. Książka, czy film?

Jako że ostatnio posiadam nadmiar wolnego czasu, mogę czytać i oglądać to, na co mam ochotę bez obaw, że zaniedbam swoje obowiązki. Dzisiaj korzystając z okazji chciałbym skupić się na porównaniu książki z jej ekranizacją. Na tapet biorę "Rogi" pióra Joe'go Hill'a, który jest synem znanego wszystkim Stephana Kinga, króla horrorów. Sam ten fakt potęguje oczekiwania względem autora. Czy syn tą powieścią dorównał ojcu? Z góry uprzedzę, że nie. Jest jednak na dobrej drodze bo talent owszem ma, musi go jednak nieco lepiej spożytkować.

Zarys fabuły...
Ig Perrish budzi się po nocnej popijawie z rogami na głowie. Niestety nie pamięta ostatnich kilkunastu godzin swojego życia. Jak się wkrótce okazuje, rogi mają specyficzne działanie na otaczających go ludzi zmuszając ich do bycia szczerym i wyznawania swoich najskrytszych pragnień. Ig, który przez opinię publiczną uznawany jest za mordercę swojej byłej dziewczyny Merrin, dostaje nareszcie szansę by odkryć, kto jest prawdziwym mordercą i zarazem udowodnić, że jest niewinny. Kto zabił Merrin? Dlaczego główny bohater obudził się z rogami? Właśnie na te pytania odpowie wam książka/film.

Książka:
Pierwszym plusem jaki da się dostrzec już na wstępie to przystępny język, dzięki któremu "Rogi" czyta się stosunkowo szybko. Pisarz nie owija w bawełnę korzystając z ostrych słów i kreując sceny pełne erotyzmu oraz agresji. Książka ta wiele razy wywołała u mnie uśmiech na twarzy (ewentualnie stłumiony śmiech), ponieważ nie brak tu zabawnych momentów, ale także takich trzymających w napięciu, dzięki czemu łatwo się w niej zatracić. Są niestety też fragmenty, które skutecznie spowalniają fabułę. Ciężko jest jednoznacznie określić gatunek literacki w jakim można by umieścić "Rogi", bowiem łączą w sobie cechy kryminału, thrillera, a także komedii. Mieszanka ta teoretycznie powinna w jakiś sposób zadowolić każdego, jednak ja osobiście czułem mały przesyt. Za dużo tego. Chwilami chciałem po prostu przerzucić kilka kartek do przodu z myślą, że i tak mnie wiele nie ominie. Najbardziej odczuwałem to w momencie, w którym powtórzony został opis tego samego wydarzenia, z różnych perspektyw. Kiedy chciałem by fabuła się zazębiła, okazywało się, że czekają mnie puste rozdziały, będące zwykłym zapełniaczem. Minusem w całości będzie również zakończenie, które w moim odczuciu, jest mocno przekombinowane i zarazem psuje mocno chwiejący klimat powieści. Bohaterowie przynajmniej nadrabiają jako takim charakterem i są przy tym bardziej autentyczni od Belli i Edwarda (sztampowego przykładu postaci kompletnie nijakich). 

Ocena książki: 5/10 

Film:
Zaczyna się obiecująco od sceny ukazującej Merrin i Iga, która płynnie zmienia się w poranek rozpoczynający fabułę powieści. Reżyser postanowił tu użyć schematu zawartego w książce, dzięki czemu przeszłość Iga i jego związku z rudowłosą pięknością poznajemy stopniowo wraz z rozwojem akcji. W roli głównej obsadzony został Daniel Radcliffe, znany z ekranizacji Harrego Pottera. Jak sobie poradził w tym filmie? Dobrze. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że na tle reszty aktorów wypada bardzo pozytywnie, pomimo tego, że postać grana przez niego nie wzrusza i raczej nie bawi. Jest po prostu okej. Film reżyserii Aleksandrea Aja jest dobrą ekranizacją, idealnie skrojoną, przez co pozbawioną niepotrzebnych scen i wątków, które znajdziemy w książce. Całość się raczej nie dłuży, chociaż gdzieś pośrodku znajduje się przestój, po nim jednak akcja szybko brnie do przodu. Nie sposób nie wspomnieć tutaj o dobrze dopasowanej muzyce, a także niezwykłych ujęciach otoczenia, w szczególności lasu w którym panuje wręcz bajkowy klimat. Tak samo jak w książce, w ekranizacji Rogów zakończenie pasuje efekt i zaniża ogólną ocenę. Miało ono być straszne, chwilami jednak zakrawa na komedię, przez co wypada nieco nijako. 

Ocena filmu: 6/10

Podsumowując...
Zarówno w książce, jak i w filmie czegoś mi zabrakło, może jakiejś chwili wzruszenia. Wystarczyłoby, że Joe Hill ogarnąłby tę mieszankę, decydując się na coś bardziej strasznego i zarazem smutnego, eliminując przy tym sceny, które na celu miały bawić, a niekiedy nie spełniały swojej funkcji. W ogólnym rozrachunku film wypada odrobinę lepiej dzięki reżyserowi, który mądrze podszedł do tematu, tworząc estetyczny obraz, z którego wyciął to co było niepotrzebne. Nie licząc jednego znanego aktora, obsada pełna jest młodych, niekoniecznie rozpoznawalnych twarzy. Mimo wszystko polecam zapoznać się z filmem, nie powinien to być dla was stracony czas. Natomiast jeżeli chodzi o książkę... to, czy po nią sięgniecie pozostawiam waszej decyzji. Nie zachęcam i nie odradzam.