30 cze 2016

Star Wars: Battlefront. Kompania Zmierzch [RECENZJA]

Tytuł: Star Wars: Battlefront. Kompania Zmierzch
Autor: Alexander Freed
Ilość stron: 528
Wydawnictwo: Uroboros
Cena: 34,90 zł

Jak już kiedyś tutaj wspominałem- nigdy nie byłem zagorzałym fanem "Gwiezdnych wojen". Tak na dobrą sprawę tą serią zacząłem się interesować dopiero po premierze siódmego filmu, czyli "Przebudzenia mocy". Nigdy też nie planowałem, by zabrać się za książkową wersję "Star Wars". Ostatnio jednak miałem przed sobą długą (jak dla mnie) podróż i musiałem na szybo kupić jakąś książkę. Padło właśnie na "Gwiezdne wojny" i do tego, żeby było ciekawiej, od razu na tom piąty, co niestety było kwestią mojej pomyłki i braku rozeznania w temacie. Żeby nie tracić czasu i pieniędzy na kompletowanie poprzednich części, zakupioną lekturę przeczytałem od razu i raczej nie czuję się poszkodowany nie znając treści poprzednich części, które zapewne w dużej mierze nawiązują do filmowej fabuły. 

"Star Wars: Battlefron. Kompania Zmierzch", bo o tej książce dziś mowa, napisana została przez Alexandra Freeda, a za jej bazę posłużyła gra komputerowa o tym samym tytule. Co warto podkreślić, autor ten jest również twórcą wielu opowiadań i komiksów wpisujących się w uniwersum Gwiezdnych wojen. 

Bohaterami "Star Wars: Battlefront" są członkowie tytułowej kompani Zmierzch, która to podejmuje kolejne walki z bezwzględnym Imperium. Na kartach tej lektury poza Vaderem (występującym w dosłownie jednej scenie) nie zobaczymy postaci na ogół znanych i lubianych z filmów. Akcji tutaj nie brak, bowiem po każdym jednym starciu następuje kolejne, i kolejne i tak aż do samego końca. Niestety, co szybko rzuca się w oczy, Alexander Freed nie potrafi w żaden sposób operować emocjami i budować napięcia. Wszystko to, co się dzieje, wydaje się być na tym samym poziomie i niezależnie od tego, czy ktoś jadł obiad, czy walczył na śmierć i życie, to różnica dla mnie pomiędzy tymi czynnościami była znikoma. Przez tę nieudolność pisarza na wartości tracą również bohaterowie, szarzy do granic możliwości, zlepiający się w jedną, wielką, nudną masę. I muszę Wam w tym momencie wyznać, że do ostatnich stron powieści nie byłem w stanie rozróżnić niektórych z nich. Wszystko to przez fakt, że w "Kompani Zmierzch" poszczególne osoby poznajemy bardzo pobieżnie. O ich przeszłości dowiadujemy się niewiele i tak naprawdę nie wiemy co nimi kieruje i jakie są ich pragnienia, poza tym, że walczą i dążą do obalenia Imperium, co przecież wszyscy wiemy i o czym przekonujemy się dosłownie w każdym rozdziale. 

Jeżeli zaś chodzi o klimat "Gwiezdnych wojen", to w "Star Wars: Battlefron. Kompania Zmierzch" oddany został on całkiem nieźle, biorąc oczywiście pod uwagę, że osoba, która tę książkę napisała, nie jest oryginalnym twórcą Galaktyki Gwiezdnych wojen, przez co zadanie było o tyle trudniejsze, że Alexander Freed musiał posiłkować się tym co już istniało, niżeli tworzyć coś nowego. Z tego też chyba względu w książce jest niewiele na temat licznych ras i planet występujących w tym świecie. A szkoda, bo kilka bardziej szczegółowych opisów tylko dodałoby lekturze lepszego smaku. Żeby nie kończyć tej recenzji tak negatywnie nadmienię, że "Kompanię Zmierzch" czyta się wyjątkowo szybko, a napisana została tak prostym językiem, że każdy niezależnie od wieku przebrnie przez nią bez problemu.

Jeżeli macie bzika na punkcie Gwiezdnych wojen i tym, co z nimi związane, to prawdopodobnie książka ta będzie ciekawym urozmaiceniem waszej kolekcji. Wszystkim innym "Star Wars: Battlefront. Kompania Zmierzch" również polecam, o ile oczywiście nie oczekujecie zaskakującej literatury godnej nobla. Jak na razie nie będę chyba sięgać po więcej książek z tej serii, szczególnie tych napisanych na podstawie gier komputerowych.

Ocena książki: 6/10

Plusy:
-książka napisana jest lekkim językiem
-fabuła pełna akcji i starć rebeliantów w imperium
-stosunkowo nieźle oddany klimat Gwiezdnych wojen

Minusy:
-bohaterowie niczym się od siebie nie różnią
-autor nie jest w stanie przekazać czytelnikowi emocji

23 cze 2016

Grimm City. Wilk! [RECENZJA]

Tytuł: Grimm City. Wilk!
Autor: Jakub Ćwiek
Ilość stron: 384
Wydawnictwo: SQN
Cena: 36,90 zł

Książka, o której dzisiaj jest mowa, przeniesie Was do miasta, z jakim prawdopodobnie jeszcze nigdy nie mieliście do czynienia. Mowa tutaj o Grimm City, skorumpowanej metropolii, pełnej mroku, gangsterskich porachunków i chmur czarnego pyłu, który od czasu do czasu spada z nieba, paraliżując przy tym życie mieszkańców, ukrywających się w swoich domach, tudzież szukających latarników zajmujących się przeprowadzaniem do celu zbłąkanych wędrowców. Grimm City to miejsce nieprzyjazne i niebezpieczne, a nazwy jego poszczególnych dzielnic w mowie ulicznej nawiązują do części ciała, które po połączeniu dają zepsuty i trawiony przez choroby organizm. 

To właśnie tytułowe Grimm City stanowi podstawowy fundament najnowszej książki Jakuba Ćwieka i jednocześnie za jego sprawą kreuje niezastąpiony klimat, tak bardzo (w aspekcie pozytywnym rzecz jasna) kojarzący mi się z Gotham, w którym sprawiedliwości pilnował Batman. W tej powieści jednak Ćwiekowskiego Batmana nie ujrzymy. Mamy za to kilka bardzo papierowych, niewyróżniających się z szarej masy postaci,. Jedną z nich jest Alfie- muzyk, a także taksówkarz, który w wyniku zbiegu okoliczności uchodzi z życiem (kosztem życia innej osoby). I to wokół niego w dużej mierze kręci się fabuła "Grimm City. Wilk!". 

Historia przedstawiona w powieści oferuje zagadkę do rozwiązania w postaci tajemniczych morderstw dokonywanych na taksówkarzach. Wbrew pozorom nie będzie to jednak wymagało długiego i żmudnego śledztwa, ponieważ ramy czasowe, w jakich rozgrywa się akcja powieści, liczy zaledwie kilka dni. Tak więc nim się obejrzałem, byłem już w drugiej połowie książki, choć u bohaterów minęły zaledwie dwa dni. I choć zakończenie pozostawia niedosyt (i pozostawia miejsce dla potencjalnej kontynuacji) i do wyjątkowo zadziwiających, czy też dramatycznych, nie należy, to i tak czytanie tej powieści stanowiło dużą przyjemność. Wydarzeń na tak krótki czas akcji jest całkiem sporo, a między nimi natrafić można na świetne opisy miasta i jego dzielnic, dzięki czemu łatwiej zrozumieć na jakich zasadach działa ta wykreowana od zera metropolia. Bo Grimm City to nie jest zwykłe miasto.

Tak więc jeżeli macie ochotę doświadczyć tego mrocznego, momentami nawet baśniowego klimatu, jakim opiewa Grimm City, to koniecznie sięgnijcie po najnowszą książkę Jakuba Ćwieka "Grimm City. Wilk!". Dla mnie była to dobra lektura z małymi wadami i czas poświęcony na jej przeczytanie, nie był czasem straconym. Zatem kupujcie, czytajcie i koniecznie dajcie znać, co sądzicie o tej książce!

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-wyjątkowy klimat tytułowego Grimm City
-stworzenie miejsca akcji od samych podstaw
-opisy przybliżające strukturę miejsca akcji

Minusy:
-niezbyt wyróżniający się bohaterowie
-po zakończeniu powieści pozostaje lekki niedosyt

Za książkę dziękuję Wydawnictwu SQN.

19 cze 2016

Filmowa Niedziela #19 Alicja po drugiej stronie lustra


Tytuł: Alicja po drugiej stronie lustra
Reżyser: James Bobin
Czas trwania: 108 min.
Premiera: 26 maja 2016

Na pewno większość z Was kojarzy Tima Burtona, a nawet jeżeli jakimś cudem nie wiecie kim jest ten człowiek, to z pewnością w swoim życiu obejrzeliście (nieświadomie) przynajmniej jeden wyreżyserowany przez niego film. Mogła to być na przykład wydana w 2010 roku "Alicja w Krainie Czarów". Film ten choć fabularnie nie oferował nic specjalnego, za sprawą dobrze skompletowanej obsady i wspaniałych efektów graficznych okazał się sporym, przede wszystkim komercyjnym sukcesem. I mimo, że dzisiejsza Filmowa Niedziela nie jest poświęcona Burtonowi, to nie sposób o nim nie wspomnieć recenzując kontynuację Alicji w postaci "Alicji po drugiej stronie lustra", której reżyserem został James Bobin znany z pracy nad kinową wersją "Muppetów". Ale do rzeczy!

Fabuły nowej "Alicji..." przybliżać chyba nikomu nie muszę, bowiem jak łatwo się domyślić, tytułowa bohaterka, jakimś sposobem znowu przedostanie się do bajkowej Krainy Czarów, a tam zmierzyć będzie się musiała z samym Czasem.

Pierwsze moje wrażenia po wyjściu z kina należały do pozytywnych, chociaż nie mogłem pozbyć się myśli, że film ten pod chyba każdym względem gorszy jest od obrazu Burtona. Najpierw jednak zajmijmy się tym co było pozytywne. "Alicja po drugiej stronie lustra" nie dłuży się pozostając ultra-kolorowym i bajkowym filmem, pełnym efektów komputerowych, przeznaczonym głównie dla dzieci. Oprawa muzyczna wciąż na wysokim poziomie, łącznie z charakterystycznym motywem znanym z "Alicji w krainie czarów". Obsada pozostała bez zmian dzięki czemu na ekranie oglądać można twarze znane z poprzedniej części, czyli Mię Wasikowską (Alicja) Johnny'ego Deppa (Kapelusznik), czy Helenę Bonham Carter (Iracebeth- Królowa Kier), a także kilku nowych, a wśród nich Sacha Baron Cohen odgrywający ważną w historii postać Czasu. I na dobrą sprawę nie jest to wcale taki zły film, choć niewątpliwie to niepotrzebna kontynuacja, której przyczyną powstania jest okrągły miliard, jaki zarobiła Burtonowska "Alicja...". Bo jeżeli coś się sprzedało raz, to czemu ludzie nie mieliby kupić tego samego, choć nieco gorszego produktu, opakowanego w nowe pudełko?

Nie łudźcie się, że "Alicja po drugiej stronie lustra" trzyma poziom postawiony przez "Alicję w krainie czarów". Tu właśnie pora przejść do minusów, które wyłapałem podczas seansu. Pierwszym jest fabuła, która nie poraża oryginalnością i atakuje widza kolejnymi podróżami w czasie i przejściami pomiędzy Krainą Czarów, a prawdziwym życiem, przerzucając sceny jedna po drugiej by dać wrażenie, że dzieje się wiele i by oderwać uwagę od pozostałych mankamentów. Obsada mimo, że doborowa, to już nie powala swoją grą tak, jak za pierwszym razem. Depp w roli Kapelusznika utracił swój blask, a w przypadku kilku pozostałych odniosłem wrażenie, że są bardziej przerysowani niż było to wymagane. Dodatkowo zabrakło tego wspaniałego nieco mrocznego Burtonowskiego klimatu, który w poprzedniej części nadał filmowi duszę, a i charakteryzacja bohaterów wydała mi się nieco gorsza. 

Z jednej strony szkoda, że Tim Burton nie podjął się reżyserii "Alicji po drugiej stronie lustra", ale z drugiej... po co miałby to robić? W końcu "Alicja w Krainie Czarów" była dziełem kompletnym (przynajmniej w mojej opinii). Jeżeli więc Burtonowska "Alicja..." się Wam spodobała, to chociażby z czystej ciekawości i dla porównania tych dwóch filmów, możecie sięgnąć po jej kontynuację. Tak jak zaznaczałem na początku, "Alicja po drugiej stronie lustra" nie jest filmem złym, choć ewidentnie niepotrzebnym i szybko wypadającym z głowy. To czy warto go obejrzeć, pozostawiam już waszej ocenie.

Ocena filmu

A w następnej Filmowej Niedzieli... no właśnie, może polecicie jakiś (najlepiej wciąż grany w kinach) film?

15 cze 2016

Nawałnica mieczy. Stal i śnieg [RECENZJA]


Tytuł: Nawałnica mieczy. Stal i śnieg
Autor: George R.R. Martin
Liczba stron: 736
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Cena: 49 zł

Korzystając z okazji, że wciąż trwa wielkie bum na szósty sezon serialu "Gra o tron" (który jest de facto chyba najsłabszym sezonem w mojej opinii), mam dla Was recenzję tomu pierwszego trzeciej części "Pieśni Lodu i Ognia", zatytułowanego "Nawałnica mieczy. Stal i śnieg". 

Po śmierci Roberta Baratheona pokój w Westeros ustąpił miejsca krwawej wojnie o władzę i sprawiedliwość. Na żelaznym tronie w Czerwonej Przystani zasiada młody, zrodzony z nieprawego łoża Joffrey Lannister, Na Smoczej Skale rany po przegranej bitwie leczy Stannis Baratheon, brat Roberta. Król Północy- Rob Stark, toczy kolejne walki z Lannisterami, usilnie pragnąc odzyskać utracone Winterfell, a gdzieś daleko za morzem Daenerys, ostatnia z rodu Targaryenów, zajmuje się swoimi młodymi smokami i zbiera armię, dzięki której mogłaby najechać na Westeros i odzyskać należny jej tron. Jednakże polityka i gra o tron, którą toczą między sobą królestwa, to nie jedyny problem, bowiem nadciąga sroga zima, a wraz z nią zbliża się uśpione za murem zło.

Pierwsze z wydarzeń przedstawionych na stronach "Nawałnicy mieczy" dzieją się zaraz po, a także w trakcie zdarzeń zamykających poprzedni tom "Pieśni Lodu i Ognia, "Starcie królów", dlatego też można odczuć spójność akcji, w której brak wielkich przeskoków w czasie. Tak jak miało to miejsce w przypadku poprzednich części serii, "Nawałnicę mieczy" cechuje wielowątkowość i pokaźna liczba bohaterów umieszczonych w różnych lokacjach, dzięki czemu całą historię śledzić możemy z różnych królestw, a także egzotycznych miast umieszczonych za morzem. Bohaterowie to osoby bardzo zróżnicowane pod względem charakteru, a dodatkowo świetnie wykreowane i realistyczne w swoim zachowaniu. Wśród nich każdy czytelnik znajdzie zarówno swoich faworytów, jak i postacie, których śmierci wyczekiwać będzie z każdym kolejnym rozdziałem. Do moich ulubionych wątków w tym tomie należały wątki obcującego z dzikimi Jona Snow oraz Jamiego Lannistera eskortowanego przez Brienne. Trochę pominięta w książce wydaje mi się Daenerys Targaryen, chociaż nie mogę zaprzeczyć, że jeżeli już się pojawiała, to akcja w jej przypadku nabierała szybszego tempa. 

Fabuła na początku rozwija się powoli, a całość kończy się bez większego tąpnięcia. Przyczyna tego leży w podziale "Nawałnicy mieczy" na dwa osobne tomy. Zakończeniu lektury towarzyszy uczucie, że największe dopiero przed nami. Choć ten tom spośród trzech już przeczytanych, jak dotąd podobał mi się najmniej, to autorowi książki nie można odmówić kunsztu z jakim powieść ta została napisana. W historii nie brak licznych zwrotów akcji, zaskoczeń, rozwijających się intryg i tajemnic, na które odpowiedzi poznamy z biegiem czasu. Do tego dochodzi jeszcze świetnie poprowadzona narracja, niebanalne relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami i ich rodami, sporo okrutnej, bezwzględnej władzy oraz... namiętnych scen, w których, jak mniemam, lubuje się George R.R. Martin. W powieści nie brak również coraz prężniej rozwijających się elementów fantastycznych w postaci dorastających smoków, Trójokiej Wrony do której spotkania dąży Bran, czy Innych za Murem. Pod względem języka i opisów, jak zwykle nie mam żadnych zastrzeżeń, dlatego że pisarz ten niezaprzeczalnie ma talent i nawet mniej absorbujące zdarzenia potrafi opisać w sposób ciekawy i atrakcyjny.

Jak już wspominałem, "Nawałnica mieczy. Stal i śnieg" nie była aż tak świetna jak dwie poprzednie części, co nie zmienia faktu, że warto po nią sięgnąć, jeżeli już udało się Wam przebrnąć przez dwa pierwsze tomy serii "Pieśń Lodu i Ognia". A mi nie pozostaje nic innego, jak zaopatrzyć się w "Nawałnicę mieczy. Krew i złoto".

Ocena książki: 8/10

Plusy:
-przemieszczanie się po różnych lokacjacjach Westeros i Essos
-ciekawie poprowadzona narracja
-świetnie wykreowani bohaterowie
-mnóstwo intryg, tajemnic i zwrotów akcji

Minusy:
-powolny rozwój akcji
-brak mocnego zakończenia


12 cze 2016

Filmowa Niedziela #18 Zakładnik z Wall Street


Tytuł: Zakładnik z Wall Street
Reżyser: Jodie Foster
Czas trwania: 98 min.
Premiera: 20 maja 2016

Spośród trzech filmów, które postanowiłem obejrzeć i które wciąż grane są w kinach, jako pierwszy wybrałem "Zakładnika z Wall Street" w reżyserii Jodie Foster. I już na wstępie zaznaczę, że film ten pod pewnymi względami mnie rozczarował, choć nie mogę powiedzieć, by był jakoś wyjątkowo zły i bym żałował, że go obejrzałem.

Na początku filmu trafiamy do studia, w którym nagrywany jest program o tytule "Money Monster". Jego ideą jest doradzanie widzom w jakie akcje inwestować swoje pieniądze, by szybko na nich zarobić. A wszystko to transmitowane jest na żywo, w przyjemnej otoczce łatwego zarobku, z irytującym prowadzącym na czele, ogłoszonym mianem "guru Wall Street". Chwilę przed transmisją mamy okazję poznać głównych bohaterów i zobaczyć, jak funkcjonuje takie przedsięwzięcie od kuchni. Kiedy jednak program się rozpoczyna, na plan wkrada się mężczyzna z bronią i z... bombą. Zarówno prowadzący, jak i osoby pracujące przez realizacji "Money Monster" stają się zakładnikami, a całość w otoczce strachu oglądana jest na żywo na ekranach telewizorów wielu milionów ludzi na całym świecie.

I choć brzmi to co najmniej interesująco, to w rzeczywistości niestety nie wszystkie elementy zagrały tak, jak powinny, w skutek czego otrzymany produkt to dzieło dosyć przeciętne.

W rolę wspomnianego już prowadzącego wciela się George Clooney, a za ścianą w reżyserce i jako głos w słuchawce towarzyszy mu Juilia Roberts. Z tych dwojga to ona za sprawą swojej gry aktorskiej wypada lepiej i bardziej wiarygodnie. Postać Clooneya była dla mnie irytująca i aż zanadto stereotypowa, choć aktorowi oczywiście talentu odmówić nie można. To kolejny bogaty i wpływowy koleś, który w głębokim poważaniu ma życie i interesy maluczkich, szarych obywateli. Nie przepadam za tego typu banalnymi zagraniami, aczkolwiek nie jest to jakaś ogromna wada, która wypływałaby na odbiór filmu. Duże ALE mam za to do odtwórcy roli terrorysty wpadającego do studia (wciela się w niego Jack O'Connell). Pokazany jest on jako osoba niezbyt bystra, ślamazarna, bez charakteru, po prostu ginąca w tle i chwilami naprawdę łatwo zapomnieć, że to przecież on sprawcą całego zamieszania. I nawet jeśli ten zabieg był celowy, nie był on dobrym wyborem.

Choć "Zakładnik z Wall Street" do wyjątkowo obszernych filmów nie należy, to i tak zdarzały się momenty, kiedy zaczynałem się nudzić. Być może zaważył tu fakt, że film ten nie dostarczył mi wielkich emocji przez co nie zaabsorbował dostatecznie mojej uwagi. Nawet gdy ktoś miał pistolet przyłożony do głowy i nawet kiedy padały przypadkowe strzały, nie czułem odpowiedniego klimatu i miałem gdzieś to, kto przeżyje, a kto nie. W tej historii przede wszystkim zabrakło strachu, który oddziaływałby również na widza. Już sama sytuacja zagrożenia życia wydaje się wystarczająco przerażająca, jednak w tym filmie bohaterowie (szczególnie Ci znajdujący się w reżyserce) zbyt szybko przechodzą z tym do normalnego stanu i postanawiają zrobić z tragedii show, które oglądać będzie cały świat. Zachowania takie jak te, które oglądamy podczas seansu są zbyt nienaturalne i aż nasuwa się pytanie, dlaczego bohaterowie stosują takie, a nie inne rozwiązania. Zakończenie filmu oczywiście bardzo w hollywoodzkim stylu i nawet jeżeli dostrzeżecie tam jakąś wartościową puentę, to zniszczona zostanie przez zdanie zamykające film, wypowiadane przez jedną z postaci.

Reżyserem "Zakładnika z Wall Street" jest Jodie Foster, bardziej znana jako aktorka niżeli jako reżyserka i może to właśnie sprawiło, że otrzymany obraz jest momentami nijaki i tak pozbawiony poczucia rzeczywistości. Czasami ma być poważnie, a czasami zabawnie, w skutek czego efekt jest bardzo nierówny. Jak widać znane nazwiska nie były w stanie uratować kulawej historii, z której przy odpowiednim potraktowaniu można by wcisnąć coś więcej. Mimo sporych rozczarowań nie zaliczam jednak tego filmu do tych, których koniecznie radziłbym Wam unikać. Jeżeli więc macie ochotę na coś przeciętnego... to proszę bardzo. Może Wam "Zakładnik z Wall Street" bardziej przypadnie do gustu.

Ocena filmu


A w następnej Filmowej Niedzieli "Alicja po drugiej stronie lustra".


3 cze 2016

Nieortodoksyjne podsumowanie maja

Oglądacie programy przyrodnicze? Czasami mówią tam o soczyście zielonych miejscach na ziemi, które kilka miesięcy później w czasie pory suchej zmieniają się w pustynię, gdzie na próżno szukać jakichkolwiek roślin. Taka właśnie pora zawitała na mojego bloga, bowiem w maju nałożyły się na mnie wszystkie obowiązki, przez co czasu na czytanie nie było zbyt wiele. Do tego zaczęła się sesja i wypadłoby się pouczyć, a przynajmniej poudawać, że uczy. Pocieszam się jedynie tym, że choć liczba przeczytanych książek jest mniejsza niż w zeszłym miesiącu, to są one objętościowo większe.

Przeczytane w maju:
1. "Intruz" Stephenie Meyer 
Ilość stron: 560; Ocena: 6/10; Recenzja

2. "Krótka książka o miłości" Karolina Korwin Piotrowska
Ilość stron: 688; Ocena: 7/10; Recenzja

3. "Królowie Dary" Ken Liu
Ilość stron: 592; Ocena: 9/10; Recenzja

4. "Posiadacz" John Glasworthy
Ilość stron: 400; Ocena: 7/10; Recenzja

Łączna ilość przeczytanych stron: 2240

Spośród przeczytanych przeze mnie książek najlepiej wypadli "Królowie Dary" autorstwa Ken Liu. To wysokiej jakości fantasy, które przenosi czytelnika do wyimaginowanego świata, pełnego politycznych potyczek, gdzie zarówno przyjaźń, jak i miłość wystawione zostają na próbę. Najsłabszą majową książką okazał się "Intruz" Stephenie Meyer, choć i tak otrzymał on pozytywną opinię i uważam, że choć daleko tej powieści do ideału, to na pewno jest ona lepsza od "Zmierzchu" i dla kogoś, kto lubi lekkie (i przy tym obszerne) młodzieżowe czytadła, tytuł ten może sprawdzić się całkiem nieźle.

Dodatkowo na blogu pojawiły się:

A ile Wam udało się przeczytać w maju? ;)