31 sty 2016

Filmowa Niedziela #4 Zjawa

Dzisiejszy post będzie się nieco różnić od poprzednich Filmowych Niedziel, ponieważ skupię się w nim na recenzji tylko jednego filmu. Ale za to jakiego! "Zjawa", bo właśnie o tym filmie mowa, swoją polską premierę kinową miał w piątek. A biorąc pod uwagę obsadę i liczbę nominacji do Oscarów, jakie ten film zgarnął, to nie widziałem innej opcji, jak tylko szybka wycieczka do kina.

Tytuł: Zjawa
Reżyser: Alejandro Gonzalez
Czas trwania: 156 min.
Premiera: 29 stycznia 2016

Już od początku rzuca się w oczy, że "Zjawa" nie jest aż tak komercyjnym filmem, jak poprzednie dzieło Alejandro Gonzaleza, czyli "Birdman" (który rok temu zdobył Ocara w kategorii: najlepszy film roku), niemniej jednak przedstawiona w nim historia zawiera wszystkie potrzebne elementy, by zadowolić szarych zjadaczy chleba średnio odwiedzających kino dwa razy do roku i zachować przy tym artystyczne podłoże, które docenią osoby szukające w filmach czegoś więcej niż banalne i oczywiste rozwiązania podane na tacy. 

"Zjawa" jest filmem zimnym i męskim, ukazującym napędzający całość motyw zemsty i motyw przetrwania w trudnych do życia warunkach. Leonardo DiCaprio wcielający się w główną rolę Hugha Glassa poradził sobie mistrzowsko. Ten aktor nie boi się trudnych ról co pokazał już wiele razy. Odgrywana przez niego postać jest surowa i twarda niczym skała, dodatkowo nie posiada zbyt wielu dialogów dzięki czemu można skupić się na pracy ciała i mimice twarzy, po których widać, że aktor oddał się tej roli całkowicie. Pozostała, zdominowana przez mężczyzn obsada, poradziła sobie równie dobrze ze szczególnym wyróżnieniem Toma Hardy'ego.

Przed seansem myślałem, że "Zjawa" będzie filmem wręcz niezręcznie cichym, jednakże w trakcie oglądania zostałem zaskoczony wspaniałą ścieżką dźwiękową, która wypełniła pustki i podkreśliła klimat poszczególnych scen. Natomiast w momentach kiedy nie rozbrzmiewała muzyka uraczony zostałem dźwiękami lasu, wiatru, czy chociażby wody płynącej w rzekach. Dzięki temu jako widz mogłem poczuć większe połączenie z naturą, którą można podziwiać, której można się bać, a która jest bardzo ważnym elementem tego filmu. Jednak nawet mając na względzie doznania słuchowe, najnowsze dzieło Alejandro Gonzaleza wydaje się być spokojne i stonowane,skupiające uwagę na aspektach pozornie błahych, jak piękne ujęcia i przestrzeń jaką oferują poszczególne miejsca akcji. Bohaterów rzadko kiedy ograniczają cztery ściany, dzięki czemu można poddać się ogromowi nieokiełznanej przyrody.

Film sam w sobie jest spójny i poza wątkiem Hugha prezentuje również przebitki na losy innych bohaterów, co chwilami bywa miłą odmianą od niekończącej się tułaczki według niektórych nieśmiertelnego) głównego bohatera. Akcja początkowo jest dosyć wartka, gdzieś w środku filmu nieco zwalnia wprowadzając trochę nostalgii, by finalnie znowu nabrać tempa i zaserwować mocne, może dla niektórych nieco zbyt hollywoodzkie zakończenie.

Nie gwarantuję, że "Zjawa" Alejandra Gonzaleza spodoba się Wam tak bardzo, jak mnie. Jest to film ambitny, artystyczny i agresywny, a co za tym idzie,  skierowany nie do wszystkich. Widzowie szukający taniej rozrywki, znajdą tutaj niewiele, aczkolwiek sądzę, że zarówno fani reżysera, jak i Leonarda DiCaprio powinni być zadowoleni. Nie jestem pewien, czy "Zjawa" zgarnie Oscara, jako najlepszy film, niewątpliwie jednak Leo zasłużył na nagrodę za swoją rolę pierwszoplanową. Nie wspominając już o niedźwiedziu i koniu, który powinien zostać nagrodzony za bycie najlepszą kryjówką forever (obejrzycie, to zrozumiecie).

Ocena filmu:


Byliście? Widzieliście? Sądzicie, że "Zjawa" rzeczywiście zasłużyła na dwanaście nominacji do Oscarów?


30 sty 2016

[PRZEDPREMIEROWO] Dziewczyna z ogrodu [RECENZJA]

Tytuł: Dziewczyna z ogrodu
Autor: Parnaz Foroutan
Ilość stron: 240
Wydawnictwo: Kobiece
Cena: 34,90 zł

Żyjącemu w Iranie Asherowi nie brak pieniędzy. Dzięki prowadzonym przez niego interesom jego rodzina stała się zamożna i jedyne, czego w tym momencie mu do szczęścia potrzeba, to dziecko, a dokładniej syn, który mógłby odziedziczyć i pomnażać majątek ojca. W tym celu Asher bierze za żonę młodą i piękną Rakhelę. Ta jednak mimo wielu wspólnych nocy nie jest w stanie zajść w ciążę. Jest to hańba zarówno dla mężczyzny, który uważany jest za niedostatecznie męskiego by spłodzić dziecko, jak i dla kobiety, na którą spływa wina i oskarżenia męża. Rakhela mimo młodego wieku będzie musiała stawić czoła problemom i nowej wybrance Ashera, która ma zostać jego kolejną żoną i urodzić upragnionego syna. 


"Dziewczyna z ogrodu" to przede wszystkim książka o kobietach, skierowana głównie do kobiet, chociaż mężczyznom też może się spodobać i dać w niektórych tematach wiele do myślenia. Problematyka powieści dotyka życia i wartości kobiet w Iranie. Ponadto autorka serwuje niezwykle czytelny obraz tego, jak silnie na relacje w rodzinie oddziałuje potrzeba posiadania potomka, który przedłużyłby ród i mógł odziedziczyć dorobek ojca. Parnaz Foroutan w fabułę sprawnie wprowadza elementy rodzącej się zawiści, która popycha Rakhel do niegodziwych czynów. Kobieta ta odsłania przed czytelnikami swoje dwulicowe i niegodziwe oblicze. Gotowa jest zrobić wszystko, by tylko zachować przy sobie Ashera. Czy to jednak dwulicowość czy może tylko potrzeba bycia tą jedyną i najważniejszą kobietą w życiu swojego męża? 

Fabuła jest zwarta, a historia opowiadana przez autorkę ciekawa, dzięki czemu powieść nie traci na jakości mimo braku wartkiej akcji. Teraźniejszość miesza się tu chwilami z przyszłością, która nie jest jakoś specjalnie oznaczona, przez co w nielicznych momentach można się nieco zagubić, nie jest to jednak żadna rażąca wada. Miejscem akcji "Dziewczyny z ogrodu" jest głównie posiadłość Ashera mieszcząca się w miasteczku Kermanshah, którego mieszkańcy skorzy są do plotek, jeżeli tylko jakaś rodzina wyróżni się na tle innych, żyjących wobec utartych norm.

Debiutancka powieść Parnaz Foroutan należy do bardzo udanych książek, które czyta się przyjemnie i szybko, chociaż do łatwych i wesołych nie należy. Pokazując trudy życia kobiet w żydowskiej rodzinie zamieszkującej Iran pozostawia wiele w głowie, poruszając problemy w niektórych krajach aktualne do dzisiaj. Aczkolwiek poza przygnębiającą prawdą "Dziewczyna z ogrodu" daje też promień nadziei w postaci Makhube, córki jednej z bohaterek, Chorshid, która wbrew wszystkiemu postanawia zadecydować o swoim losie i zdobyć wiedzę, która w przyszłości pozwoli jej podjąć normalną pracę. To właśnie dzięki niej zakończenie powieści nabrało słodko-gorzkiego smaku. 

Jeżeli szukacie książki smutnej, momentami poruszającej, a przede wszystkim prawdziwej i wiarygodnej, to "Dziewczyna z ogrodu" sprawdzi się idealnie. Nie brak w niej agresji i okrutnych realiów, które mogą poruszyć nie tylko kobiety.

Ocena książki: 8/10

Plusy:
-porusza ważny temat życia irańskich kobiet
-pokazuje siłę zawiści i potrzeby bycia "tą jedyną"
-poligamia jako problem przedstawiony z perspektywy jednej z żon

Minusy:
-brak

Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.


27 sty 2016

Etta, Otto. Russell i James [RECENZJA]


Tytuł: Etta, Otto. Russell i James
Autor: Emma Hooper
Liczba stron: 352
Wydawnictwo: W.A.B.
Cena: 39,99 zł

Mająca 83 lata Etta Kinnick nigdy nie widziała oceanu, dlatego pewnego dnia wstaje, pakuje do plecaka najważniejsze rzeczy i wychodzi z domu pozostawiając niczego nieświadomego męża Ottona, by pieszo przebyć dwa tysiące mil. To będzie długa wędrówka i nikt nie wie, jak się skończy. Czy Etta poradzi sobie sama i dotrze do celu? A jeżeli tak, to czy potem uda jej się wrócić do domu?

Patrząc na opis tej książki, spodziewałem się lekkiej, sentymentalnej, nieco nostalgicznej, a może nawet smutnej obyczajówki. Niestety poza literaturą obyczajową nie otrzymałem nic z powyższych. Debiutancka powieść Emmy Hooper jest wybitnie nijaka i do tego grubymi nićmi szyta, tak, by czytelniku wywołać sztuczne i złudne poczucie nadziei. Fabuła błądzi gdzieś między teraźniejszością, a przeszłością. I jak się w tym momencie okazuje, historia podróży Etty wcale nie jest dominującym wątkiem w książce. Jest zaledwie jednym z wielu wątków i według mnie akurat tym najnudniejszym. Cała ta trwająca kilka tygodni wędrówka ponad osiemdziesięcioletniej Etty jest mocno naciągana. Nasza bohaterka to wytrwały wędrowiec, który unika wszelkich wygód hoteli, śpiąc głównie pod gołym niebem. Niestraszna jej pogoda i brak sklepów, w których mogłaby kupić jedzenie, bowiem ta staruszka choć nigdy nie widziała oceanu, to wie czym jest prawdziwy survival i w wielu sytuacjach sama zdobywa jedzenie. Dodatkowo po drodze zaprzyjaźnia się z kojotem, który w wyniku kontuzji łapy. nie jest w stanie samodzielnie polować. Co zatem robi nasz Bear Grylls? (czyli w domyśle Etta) Nie, nie zjada go. Za to niczym Katniss Everdeen poluje na wiewiórki i inne małe leśne żyjątka, by nakarmić swojego "przyjaciela". Jeżeli jeszcze nie uznaliście tej opowieści za mocno naciąganą to trzeba nadmienić, w trakcie tych wydarzeń Etta staje się kimś pokroju superbohatera, o którym rozpisuje się każda możliwa gazeta. Już sam fakt, że rozpoznają ją dzieciaki wydaje się dziwny. No heloł! Który amerykański nastolatek czyta gazety (pomijając tych wykluczonych ze społeczeństwa i odrzuconych jednostek, którym zawsze jest pod górkę) i interesuje się emerytkami podróżującymi setki kilometrów po lasach... z kojotem u boku... kulawym kojotem. 

Na tle tego, pozostałe wątki wypadają nieco lepiej, co jednak nie oznacza, że czyta się je z zapartym tchem. Brak tu emocji i czegoś co napędziłoby fabułę i przyciągnęło mnie do lektury na dłużej niż kilka minut. Najciekawsze wydawały się wspomnienia Etty i Ottona, w których to można było zobaczyć historię ich powoli rodzącej się miłości. "Etta, Otto. Russell i James" napisane zostało prostym, chwilami nawet irytującym językiem, ze szczególnym uwzględnieniem konstrukcji dialogów. w których brak myślników, przez co często po prostu musiałem się domyślać, że mam przed oczami rozmowę dwójki bohaterów, tudzież po prostu gubiłem się w jego trakcie, nie wiedząc czyja kwestia przed chwilą padła. Nie wspominając już o "OK", pojawiającym się średnio kilka razy (nawet z rzędu) w każdej dłuższej rozmowie. No ile można? Istnieją przecież jeszcze inne słowa potwierdzające np. tak, owszem, jasne. 

Książka ta niestety w żadnym stopniu nie spełniła moich oczekiwań. Dłużyła się do tego stopnia, że w pewnym momencie miałem po prostu ochotę ją odłożyć i nigdy więcej do niej nie wracać. Jest to bardzo słaby debiut i można mieć tylko nadzieję, że kolejne książki Emmy Hooper okażą się lepsze, chociaż ja raczej nie dam tej autorce drugiej szansy. Bo życie jest za krótkie, by marnować je na kiepskie książki. Nie polecam.

Ocena książki: 4/10

Plusy:
-jeżeli przeciętność uznajemy za plus...

Minusy:
-niezbyt wiarygodny wątek podróży
-wielokrotnie dłużyła się podczas czytania
-brak w niej emocji


24 sty 2016

Filmowa niedziela #3: Oscarowe nadrabianki


Nominacje do tegorocznych Oscarów znane są od dziesięciu dni, więc na pewno każdemu już przed oczami mignęła jakaś informacja na ten temat, chociażby odnośnie "Zjawy" z Leonardo DiCaprio, która zgarnęła najwięcej, bo aż dwanaście nominacji. Czy ten film na to zasłużył? O tym przekonam się w następny weekend, kiedy odbędzie się oficjalna kinowa premiera "Zjawy" w Polsce. 

Trochę dziwi mnie fakt, że "Makbet" w reżyserii Justina Kurzela nie żadnej nominacji. Co prawda, nie nazwałbym tego filmu najlepszym, jaki udało mi się zobaczyć w 2015 roku, jednak spokojnie zasłużył na nominację za fantastyczną muzyką oraz kostiumy (o zjawiskowej roli Michaela Fassbendera już nie wspominając). Dlaczego więc film ten został pomięty?

Dzisiaj jednak nie o "Makbecie", (którego recenzowałem jakiś czas temu) a o filmach, które faktycznie zostały nominowane do Oscarów. W tym roku postanowiłem trochę wcześniej zapoznać się z filmami, które mają okazję zgarnąć jakieś nagrody. Kilka z nich już za mną (w tym "Joy" i "Nienawistna ósemka", o których ostatnio pisałem tu) wiele jednak wciąż przede mną, szczególnie tych, których polska premiera jeszcze się nie odbyła. 

Korzystając z okazji udało mi się nadrobić dwa, których krótkie recenzje zamieszczam poniżej.

Tytuł: Spectre
Reżyser: Sam Mendes
Czas trwania: 148 min.
Premiera: 6 listopada 2015

Ostatnia część Bonda zgarnęła mieszane recenzje i tylko jedną nominację do Oscara w kategorii: Najlepsza piosenka, za "Writing's on the Wall" wykonywaną przez Sama Smitha. Po zakończonym seansie już mnie to nie dziwi, bowiem "Spectre" do wybitnie dobrych filmów nie należy i ludzie raczej szybko o nim zapomną. Chociaż do wielkich fanów agenta 007 nigdy nie należałem i samego Bonda znam jedynie z filmów, w których wystąpił Daniel Craig, to nie pogardziłbym powtórnym seansem wspaniałego "Casino Royale", czy "Skyfall". Gdzieś pomiędzy tymi filmami wydane było jeszcze nieco gorsze i niepotrzebne "007 Quantum of Solace". Jeżeli więc przyjąć, że co drugi film z Bondem wypada słabiej od poprzednika, to idealnie trafiamy na "Spectre".

Ja wiem, że te filmy rządzą się własnymi prawami i fani 007 byliby zawiedzeni gdyby zabrakło typowych, zrobionych z rozmachem pościgów, czy też romansu z piękną, poznaną niedawno kobietą. Jednak z drugiej strony, no ile można? "Spectre" jest do bólu przewidywalny i schematyczny, zatem widz nie dostaje nic innego, jak tylko powtórkę wydarzeń z poprzednich części, tylko w innym otoczeniu i z innymi bohaterami (pomijając niezmiennego Bonda). Mamy zatem wspomniane pościgi, liczne sceny walki, z których główny bohater najczęściej wychodzi bez większego szwanku, jest też naiwny romans i czarny charakter, za pomocą którego twórcy "Spectre" starają się zrobić z widza idiotę. Kiedy pojawia się spowity w półmroku "ten zły" grany przez Christophera Waltza, wszyscy na ekranie milkną w oczekiwaniu na jego złowieszcze, wymówione półgłosem słowa. I w tym momencie wszystko dookoła aż krzyczy: Patrzcie! To czarny charakter! To za nim przez pół filmu będzie uganiać się Bond i to z nim rozegrane zostaną finałowe sceny! No serio? Dodatkowo nasz "Pan Zło Wcielone" posiada masywnego goryla, który nie uczestniczy w dialogach a jedynie odgrywa typową maszynkę do zabijania. Nie wiem czy dało się to bardziej spartaczyć. Sam Bond nie zaskakuje. Z każdej sytuacji ratuje się wciskając jakiś magiczny guzik albo skacze w miejsce, które "przypadkowo" okazuje się być bezpieczną strefą. 

Tak więc "Spectre" nijak ma się do uwielbianego przeze mnie "Skyfall" i tylko pokazuje, jak bardzo przewidywalne potrafi być kino akcji. Jednak nie martwcie się zbytnio, ponieważ fani samego Bonda jak i grającego go Daniela Craiga otrzymali kolejny wysokobudżetowy produkt. Dla mnie to niestety za mało, bo cholernie się wynudziłem oglądając ten film. 

Ocena filmu:



Tytuł: Big Short
Reżyser: Adam McKay
Czas trwania: 130 min.
Premiera: 1 stycznia 2016

O wielkim kryzysie na światowym rynku w 2008 roku na pewno słyszał każdy. Nie każdy jednak jest w stanie powiedzieć jakie były jego przyczyny. "Big Short" opowie Wam to za sprawą aktorów z najwyższej półki, wśród których znaleźli się m.in.: Brad Pitt, Ryan Gosling, czy Christian Bale nominowany do Oscarów za najlepszą rolę drugoplanową. Poza tym film nominowany został również w kategorii: Najlepszy film, Najlepszy reżyser, Najlepszy scenariusz adaptowany oraz Najlepszy montaż. Tak pokaźna liczba wyróżnień nie mogła dotyczyć złego filmu.

I w rzeczy samej "Big Short" to świetny, oparty na faktach obraz, który poza zwykłą, dotykającą przeszłości historią serwuje wspaniałą, silną męską obsadę, która w każdym momencie daje z siebie wszystko. Do tego jeszcze specyficzny montaż, rzucający się w oczy już od pierwszych minut seansu. Duża liczba ważnych i związanych z fabułą postaci skutkuje częstym skakaniem po wątkach, dzięki czemu w jakiś sposób nie odczuwa się ogromnej ilości dialogów występujących w tym filmie. W to wszystko dodatkowo wplątane zostają krótkie, kilkudziesięcio sekundowe klipy zmontowane ze scen ukazujących życie zwykłych obywateli ameryki, I chociaż raz, czy dwa moja koncentracja podczas filmu osłabła, przekierowując myśli w miejsce inne niż ekran znajdujący się przede mną, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to film ważny, który nie tylko pokazuje fakty, ale też serwuje dawkę mocnego humoru i tłumaczy wiele dotąd niezrozumiałych pojęć, za sprawą przerywników, w których pojawiają się osoby kompletnie niezwiązane z całą historią, wyjaśniając wiele istotnych kwestii tak, by nawet niekoniecznie bystry widz był w stanie zrozumieć sens i logikę poszczególnych terminów często w "Big Short" używanych. 

Nie jestem do końca pewien, czy "Big Short" to film, który ma szansę zgarnąć statuetkę w kategorii: najlepszy film roku, uwierzcie mi jednak, że zasługuje na Waszą uwagę. To połączenie prawdziwej historii wielkiego kryzysu i dobrego kina dla wymagających.

Ocena filmu:


Widzieliście "Spectre" lub "Big short"? Sądzicie, że te filmy powinny wygrać? 


21 sty 2016

Życie w trasie [RECENZJA]

Tytuł: Życie w trasie
Autor: Matt McGinn
Ilość stron: 256
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Cena: 39,90 zł

Dzisiaj przemierzamy muzyczne rewiry i wkraczamy w szał przygotowań do największych tras koncertowych brytyjskiego zespołu Coldplay. Wciąż jednak pozostajemy w świecie książek za sprawą "Życia w trasie" autorstwa Matta McGinna. I nie dajcie się zwieść okładce, na której znajdziecie zdjęcie Chrisa Martina i napis "Coldplay" przynajmniej dziesięć razy większy od tytułu samej lektury. Bo nie jest to biografia zespołu, jak wielu mogłoby uważać. Coldplay jest tutaj jedynie tłem dla głównego bohatera i narratora, czyli autora książki. Ale zacznij od samego początku.

Matt McGinn to mieszkaniec Anglii, dawny gitarzysta, aspirujący niegdyś do bycia gwiazdą rocka. Jednak pomimo jego starań los zadecydował inaczej i w niedługim czasie stał się roadie debiutującego wówczas zespołu Coldplay, który swoją karierę zaczynał jako studencka kapela grająca w niedużych klubach. Jeżeli więc jeszcze nie wiecie kim jest roadie, to "Życie w trasie" szczegółowo wyjaśni Wam to pojęcie. Bo jak się okazuje roadie zespołu Coldplay, którym był Matt McGinn to ktoś więcej niż tylko osoba zajmująca się sprzętem i podpinająca gitary przed koncertami. To także członek ogromnego zespołu, bez którego żadne światowe tournee Coldplay nie mogłoby istnieć. 

Dobry w tej książce jest fakt, że napisana została przez osobę, która na co dzień spędzała czas z członkami brytyjskiego zespołu rockowego, który wraz ze swoją twórczością od ponad piętnastu lat świeci triumfy na listach najlepiej sprzedających się albumów. I mam tutaj na myśli znajomość w formie przyjaźni bowiem, jak sam Matt napisał, jako roadie jeździł wraz z Coldplay w długie, trwające nawet piętnaście miesięcy trasy koncertowe obejmujące niezliczoną ilość miast rozsianą po kontynentach na całym świecie. Nie mógł więc uniknąć bliższego poznania Chrisa Martina i pozostałej ekipy, dzięki czemu "Życie w trasie" jest opowieścią autentyczną, w której wszystkie historie dotyczące zespołu możemy odbierać jak najbardziej na serio. Pozytywnym zaskoczeniem jest tutaj również sama treść lektury skupiająca się głównie na autorze i jego pracy, ukazując kulisy tytułowego życia w trasie, które pomijając mocno zakrapiane imprezy, do łatwych czasami nie należy. Wielkie widowiska takie jak: Twisted Logic Tour, czy chociażby Viva la Vida Tour mamy tutaj niepowtarzalną okazję obejrzeć od kulis i dostrzec ogrom przedsięwzięcia, jakim jest organizacja światowych tras koncertowych. Kilkanaście ciężarówek, dziesiątki ludzi, tony sprzętu i wiele godzin pracy. A wszystko to po to, by zadowolić kilkanaście, tudzież kilkadziesiąt tysięcy dzieciaków czekających na koncert swojego ulubionego zespołu. Czy warto? Odpowiedź znajdziecie w książce.

Jak już wspominałem, książka ta nie jest biografią Coldplay i na próżno szukać w niej historii powstania zespołu, genezy albumów, czy poszczególnych piosenek, które w późniejszym czasie stawały się światowymi hitami. Mimo wszystko jednak "Życie w trasie" choć nie skupia się na samym zespole, to pozwala dostrzec, jak mała kapela zmienia się w giganta szturmującego największe areny i sale koncertowe na całym świecie. 

Do lektur wybitnie długich książka ta nie należy, jednak wciąga za sprawą lekkości języka i wielu zabawnych historii, opowiedzianych przez autora. Sądzę, że jest to lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów samego Coldplay, ale także dla osób, które interesują się rynkiem muzycznym, a w szczególności trasami promującymi albumy, bowiem smaczków, ciekawych pojęć i nowinek technicznych tutaj na ten temat nie brakuje. Szkoda jedynie, że opowiadana przez Matta McGinna historia kończy się razem z zakończeniem Viva la Vida Tour w 2010 roku, ponieważ kulisy dwóch ostatnich tournee zespołu zostają dla nas tajemnicą. Kto wie, może to właśnie one przysporzyły najwięcej kłopotów i niosły za sobą najwięcej niechcianych wpadek podczas występów na żywo. O to możemy spytać jedynie autora książki.

Ocena książki: 8/10

Plusy:
-napisana przez osobę na co dzień przebywającą z członkami zespołu
-Coldplay jako tło dla historii Matta będącego roadie
-ukazuje kulisy największych tras koncertowych

Minusy:
-brak

Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non.



17 sty 2016

Filmowa niedziela #2: Nienawistna radość


Jeżeli kiedykolwiek postanowicie iść ze mną do kina i w trakcie seansu będziecie ciekawi moich odczuć odnośnie oglądanego filmu, a nie będziecie chcieli pytać wprost, to po prostu zwróćcie uwagę na to, jak często zerkam na zegarek. Podczas absorbującego i ciekawego seansu zapominam o płynącym czasie. Tak więc, oglądając Nienawistną ósemkę na zegarek spojrzałem tylko raz i to z czystej ciekawości, czy jestem już za pierwszą połową filmu, natomiast oglądając JOY przynajmniej cztery, czy pięć razy wyjmowałem telefon, by sprawdzić ile jeszcze zostało do końca filmu. To chyba mówi samo za siebie, który film wypadł lepiej. Co nie znaczy, że odradzam obejrzenie "JOY", bo niektórym pewnie spodoba się bardziej, niż trwająca prawie trzy godziny "Nienawistna ósemka".

Tytuł: JOY 
Reżyser: David. O. Russell
Czas trwania: 120 min.
Premiera: 8 stycznia 2016

"JOY" to już czwarty film, w którym mamy okazję zobaczyć Jennifer Lawrence grającą wraz z Bradley'em Cooperem, który na moje szczęście, na ekranie nie przewija się aż tak często, jak można by podejrzewać. Po tragicznej, wydanej w 2014 roku Serenie, "JOY" wydaje się być czymś spójnym i na dodatek lekkostrawnym. Najprawdopodobniej jest to po prostu kolejny "Poradnik pozytywnego myślenia", który chwilami rozbawi, zasmuci i przy okazji zaserwuje do bólu przewidywalne zakończenie, zaniżające ostateczną ocenę filmu. Tak więc, jest po prostu poprawnie. Może ciut lepiej niż poprawnie.

Film ten opowiada historię tytułowej Joy, samotnej matki po rozwodzie, która mieszka w rozpadającym się domu wraz z dziećmi, własną matką, byłym mężem i jak się dowiadujemy na początku seansu, nieco niezrównoważonym ojcem, w którego wciela się Robert De Niro. Joy nie chce jednak dłużej prowadzić swojego niesatysfakcjonującego życia, wpada więc na pomysł, który ma przynieść jej pieniądze i jednakowo ułatwić życie wielu kobietom na całym świecie. W rolę głównej bohaterki wciela się wspomniana już Jennifer Lawrence, która bardzo dobrze odegrała swoją rolę silnej, choć niedocenianej kobiety, nie posiadającej wsparcia wśród najbliższych, której dodatkowo los raz za razem rzuca kłody pod nogi. W tym momencie warto wspomnieć o niezwykle ciekawych relacjach łączących poszczególnych bohaterów, z którymi mamy okazję bliżej zapoznać się już na początku filmu. Każdy z nich jest diametralnie inny i każdy inaczej się zachowuje wobec Joy i jej pomysłu. To jednak niestety trochę za mało, by przyćmić nieco banalną historię,  posiadającą momenty zarówno nużące jak i zaskakujące. 

Ocena filmu



Tytuł: Nienawistna ósemka
Reżyser: Quentin Tarantino
Czas trwania: 167 min.
Premiera: 15 stycznia 206

Mam wrażenie, że wobec najnowszego filmu Quentina Tarantino widzowie podzielili się na dwa obozy. Pierwszy z nich, to fani reżysera, którzy będą zadowoleni ze wszystkiego co dostaną, a co będzie sygnowane jego nazwiskiem. Drugi obóz natomiast, to osoby, które choć za filmami Tarantino nie przepadają, to Nienawistną ósemkę obejrzały (zapewne na internecie, bo po co płacić za coś, co i tak się nie spodoba) i teraz ze szczerym sercem mogą ją hejtować i mieszać z błotem gdzie popadnie. 

Jedno jest w tym momencie dla mnie pewne. Kino bez Quentina Tarantino nie byłoby takie samo.

"Nienawistna ósemka" to western, kolejny po wydanym w 2012 roku "Django". Nie ma jednak co porównywać obu filmów, bowiem diametralnie się od siebie różnią, dzięki czemu widz unika niechcianej powtórki z rozrywki. Choć niewątpliwie nie jest to najlepszy film, jaki stworzył Tarantino, to i tak trwam w przekonaniu, że warto go obejrzeć. A wszystko dzięki wspaniałej obsadzie z Samuelem L. Jacksonem na czele oraz dzięki specyficznemu klimatowi, typowemu dla filmów wychodzących spod ręki Quentina, na który składa się podział całości na rozdziały, piękne, choć czasami nietypowe ujęcia, świetna muzyka, brutalność nie imająca się nawet kobiet, rasizm, czy krwawe, nieco przerysowane sceny walki, w których po jednym strzale, głowy ofiar pękają na miliony kawałków opryskując wszystko dookoła. Wielu twierdzi, że "Nienawistna ósemka" to film zwyczajnie przegadany i rzeczywiście muszę przyznać, że pierwsza połowa filmu zdominowana została przez dialogi, które jednak według mnie bronią się wspaniałą konstrukcją charakterem, jakie nadały im poszczególne postacie. W drugiej połowie akcja nabiera tempa i choć liczba miejsc, w których dzieje się historia, jest mocno zawężona, to raczej ciężko mi było odczuć nudę, mając do czynienia z tak wyrazistymi bohaterami, pewną intrygą, która z każdą chwilą stawała się coraz bardziej widoczna oraz przetasowaniem fabuły, która w jednym momencie cofa się wstecz, by powrócić ponownie do atrakcyjnego i jak zwykle krwawego finału.

Ocena filmu


A Wy widzieliście któryś z tych filmów? A może dopiero wybieracie się na nie do kina? :)


15 sty 2016

Światło, którego nie widać [RECENZJA]

Tytuł: Światło, którego nie widać
Autor: Anthony Doerr
Ilość stron: 640
Wydawnictwo: Czarna Owca
Cena: 39,99 zł

"Światło, którego nie widać" to pisana przez dziesięć lat powieść Anthony'ego Doerra, wyróżniona przez prestiżową nagrodę Pultizera. Czy jednak nagrody i czas pisania są wyznacznikiem jakości książki? W normalnych okolicznościach odpowiedziałbym, że niekoniecznie, jednak po przeczytaniu tej powieści muszę przyznać, że te dziesięć lat poświęcone na jej napisanie nie zostało zmarnowane. Co więcej, gdyby udało mi się przeczytać tę książkę do końca 2015 roku, zapewne znalazłaby się w zestawieniu podsumowującym moich zeszłorocznych książkowych faworytów.


Mieszkanka Paryża- Marie-Laure przez chorobę w młodym wieku traci wzrok. Od tego momentu musi zacząć swoje życie na nowo. Musi posiąść umiejętności, które pozwolą jej normalnie żyć we Francji, państwie ogarniętym strachem przed niemieckimi żołnierzami i Hitlerem. Równolegle do tej historii poznajemy młodego chłopca, Wernera, mieszkającego wraz z siostrą w niemieckim sierocińcu. Werner jest aryjskiej urody, a dodatkowo posiada ponadprzeciętne zdolności, które wykorzystuje naprawiając radia. Właśnie dzięki tej umiejętności dostaje niepowtarzalną okazję odmiany swojego losu i wstąpienia do szkoły, w której kształci się młodych Hitlerowców.

Anthony Doerr za sprawą książki przenosi czytelnika do wspaniałego i przy tym jakże klimatycznego miasta Saint-Malo umiejscowionego we Francji 1944 roku. Saint-Malo z każdej strony otoczone jest murami obronnymi, za którymi znajduje się morze. Razem z Marie-Laure przemierzamy uliczki prowadzące na targ, do piekarni, na plażę i chociaż postrzeganie otaczającego ją świata skupia się głównie na zmysłach słuchu, zapachu oraz dotyku, to i tak w powieści nie brak opisów miejsc i sytuacji widzianych za pomocą oczu narratora. Zwykle wydaje się to pomocne, lecz czasami wytrąca z perspektywy osoby niewidomej, która de facto nie jest w stanie dostrzec barw. Nie odbieram tego jednak jako znaczącą wadę, która miałaby zaważyć na ogromnej przyjemności płynącej z czytania tej książki. Natomiast dzięki Wernerowi poza Saint-Malo mamy również okazję przemierzyć niektóre państwa europejskie ogarnięte wojną i tłamszone przez hitlerowców.

"Światło, którego nie widać" to książka dopracowana w najmniejszych szczegółach, napisana ciekawym językiem, ze świetnie wykreowanymi bohaterami, których poznajemy jako dzieci i którym towarzyszymy przez następne lata życia patrząc, jak zmieniają się pod naciskiem otaczającego ich świata. To także historia o utracie najbliższych, o nadziei, wierze, bezradności i o przenikaniu się losów ludzkich. Łatwo jest wciągnąć się w historię, naprzemiennie pisaną z perspektywy Marie-Laure i Wernera. Rozdziały są tak krótkie i przy tym treściwe, że dzięki temu nie odczuwa się sporej objętości książki. Być może nie jest to lektura przełomowa, jednak w pełni zasługuje na Waszą uwagę.

Książkę tę polecam wszystkim, niezależne od tego, jaki gatunek literacki jest Waszym ulubionym, bowiem każdy znajdzie w Świetle, którego nie widać każdy znajdzie coś dla siebie. Sama nagroda Pultizera podwyższyła moje wymagania względem tej powieści i przyznam, że zostały w dużej mierze spełnione. Jeżeli więc chcecie wiedzieć, jak skończyły się losy niewidomej Marie-Laure i młodego Niemca, Wernera i czy ich losy kiedykolwiek się skrzyżowały, to koniecznie przeczytajcie "Światło, którego nie widać".


Ocena książki: 8/10

Plusy:
-świetnie wykreowani bohaterowie
-świat przedstawiony z perspektywy niewidomej dziewczynki
-historyczne ujęcie zniszczenia Saint-Malo

Minusy:
-brak


13 sty 2016

Zimowy Tag Książkowy

Dzisiaj taka zapchajdziura, ponieważ pisanie recenzji ostatnio mi zajmuje trochę czasu, tak samo jak nadrabianie książek i ogarnianie życia. Do tagu nominowała mnie Paula z rude recenzuje. No cóż, może święta za nami, jednak jakby nie patrzeć zima nadal trwa, szczególnie pod względem pogody, która na zmianę serwuje śnieżyce i ulewne deszcze. No to zaczynamy.

KAKAO- książka, która rozgrzewa serce

ŚNIEG- książka z białą okładką

MIKOŁAJ- gruba książka albo bardzo długa seria

RÓZGA- książka, której czytanie było męką

PREZENT- bardzo dobra książka, która możesz polecić każdemu

Jak ktoś chce wykonać ten tag, to zachęcam. Konkretnych nominacji brak.


8 sty 2016

Lek na śmierć [RECENZJA]

Tytuł: Lek na śmierć
Autor: James Dashner
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Ilość stron: 388
Cena: 37,90 zł

DRESZCZ jest dobry- to były ostatnie słowa, jakie Thomas usłyszał od Teresy. Po przejściu prób ognia, Thomas wraz ze swoimi przyjaciółmi trafił do placówki Dreszczu, gdzie mają zostać dokończone badania nad lekiem na Pożogę, czyli chorobę, która niszczy pozostałości populacji ludzkiej. Jak się jednak okazuje, nie wszyscy Streferzy są odporni na tę chorobę. Dodatkowo stają przed trudnym wyborem, bowiem mogą zdecydować, czy chcą odzyskać swoje wspomnienia. Jaki będzie ich wybór? Czy lek na Pożogę zostanie w końcu wynaleziony? A co najważniejsze, czy Dreszcz aby na pewno jest dobry? 

Wiele pytań, a niewiele odpowiedzi. Tym właśnie jest finał trylogii Więźnia Labiryntu autorstwa Jamesa Dashnera. Na tym jednym zdaniu można by zakończyć całą recenzję, to chyba jednak nie zadowoliłoby ani mnie, ani was. 

Nie lubię spraw niezamkniętych, dlatego jeżeli sięgam po jakąś serię to staram się ją doczytać do końca, szczególnie jeżeli pierwsze tomy mi się spodobają. "Więźnia Labiryntu", czyli pierwszą część trylogii o tej samej nazwie czytałem ponad rok temu i chociaż nie przypominam sobie, bym Dashnerowską twórczość uznał za coś przełomowego, to sama książka przypadła mi do gustu, głównie ze względu na mój ulubiony motyw labiryntu pełnego niebezpieczeństw, wykorzystanego w powieści. Niedługo potem sięgnąłem po drugą część, czyli "Próby Ognia", które były już nieco gorsze, ze względu na oklepane rozwiązania i nachalny wątek miłosny. Wciąż jednak wierzyłem, w finał z dużym rozmachem i tutaj niestety częściowo się zawiodłem.

Pierwszą irytującym aspektem "Leku na śmierć" był nieznośnie banalny język użyty przez autora. Mam świadomość, że książki Dashnera mieszczą się w kategorii literatury młodzieżowej, to jednak nie znaczy, że nie można było napisać ich w nieco bardziej wyszukany sposób, stosując chociażby więcej barwnych opisów (ostatnio przeczytałem chyba za dużo dobrych książek). A jeżeli już o opisach mowa, to warto wspomnieć o niewykorzystanym potencjalne świata wykreowanego przez autora. Obcując z ziemią częściowo zniszczoną przez rozbłyski słoneczne, chciałbym wiedzieć więcej na temat świata, o którym czytam, a o którym stosunkowo niewiele zostało napisane, a szkoda, bo dłuższe i ciekawsze opisy miejsc w jakich przebywali bohaterowie tylko wpłynęłoby na korzyść samej powieści, szczególnie, że czytelnicy mają okazję przebywać w nowych, nieznanych z poprzednich tomów miejscach, jak chociażby mieście Denver, jednym z nielicznych, nietkniętych przez Pożogę. Na ogół "Lek na śmierć" czyta się bardzo szybko, ze względu na stosunkowo dużą czcionkę oraz równie duże marginesy, dzięki czemu książka ta się nie dłuży mimo tego, że ma prawie czterysta stron.

Sami bohaterowie, jeżeli kiedyś budzili moją sympatię, to za sprawą trzeciego tomu trylogii stracili ją całkowicie. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron (jeżeli nie więcej) nic, tylko się kłócą i wrzeszczą na siebie. Ponadto rzadko kiedy myślą o konsekwencjach podejmowanych przez siebie decyzji. I o ile w poprzedniej części autor rozwijał dosyć naiwny wątek miłosny, o tyle w "Leku..." kwestie miłosne zostały zamrożone, tak jakby miały przeszkadzać w przebiegu samej fabuły, co do której mam trochę zastrzeżeń. Niby jest dynamicznie, bo cały czas coś się dzieje i niby są zwroty akcji, jednak Dashner serwuje je tak często, że w pewnym momencie całość staje się schematyczna, a co za tym idzie, mocno przewidywalna. Dlatego w pewnym momencie nie dziwi, a wręcz nuży to, że przy każdej możliwej wyprawie Thomas i jego kompani natrafiają na ciągłe przeszkody w postaci Popażeńców, bądź łowców nagród. Sam finał i rozwiązanie tej historii nie zaspokoiło moich oczekiwań, bowiem nie wszystkie relacje pomiędzy postaciami zostały do końca wyjaśnione, a oni sami (z dobrym wyjątkiem) stali się praktycznie nieśmiertelni w starciach z silniejszymi i lepiej uzbrojonymi/wyszkolonymi osobami. Po prostu wszystkim odpisuje szczęście wtedy, kiedy tego potrzebują.Tak samo jest z wyjściami z trudnych sytuacji. Autor "Leku na śmierć" na prawo i lewo żongluje banalnymi rozwiązaniami, które chwilami w moich oczach wypadły po prostu idiotycznie.

Być może naczytałem się o kilka dobrych książek za dużo, bowiem "Lek na śmierć" zawiódł mnie na wielu płaszczyznach i tylko utwierdził w przekonaniu, że chyba wyrosłem z literatury młodzieżowej, a przynajmniej tej niskich lotów. Niby był wielki finał, niby się działo, jednak to wszystko było za mało dopracowane. Po prostu zabrakło smaczków, przy których mógłbym się zatrzymać na dłużej. Wiem, że niedawno w Polsce swoją premierę miał prequel całej serii, zatytułowany "Rozkaz Zagłady", nie jestem jednak teraz pewien, czy chcę go przeczytać.

Ocena: 5/10

Plusy:
-szybko się czyta (mój ulubiony plus!)
-dynamiczna akcja

Minusy:
-jak dla mnie zbyt banalny język
-schematyczna i przewidywalna fabuła
-niesatysfakcjonujący finał


6 sty 2016

Nieortodoksyjne podsumowanie grudnia


Za nami grudzień, miesiąc pełen śniegu, świątecznych przygotowań i prezentów. To także miesiąc, w którym miała miejsce druga edycja BookAThonu, w której i ja wziąłem (po raz pierwszy) udział. Mimo obowiązków i świątecznego szału udało mi się znaleźć trochę czasu na czytanie. Efekty poniżej.

Przeczytane w listopadzie:
1. "Dzieci Gniewu" Paul Grossman
Ilość stron: 368; ocena: 8/10; recenzja

2. "Ości" Ignacy Karpowicz
Ilość stron: 468; ocena: 6/10; recenzja

3. "Harry Potter i Komnata Tajemnic" J.K. Rowling
Ilość stron: 366; ocena: 10/10; recenzja

4.  "Romeo i Julia" William Szekspir
Ilość stron: 152; ocena: 8/10

5. "Republika Piratów" Colin Woodard
Ilość stron: 384; ocena: 7/10; recenzja

6. "Dziewczyna z pociągu" Paula Hawkins
Ilość stron: 328; ocena: 5/10; recenzja

7. "W pierścieniu ognia" Suzanne Collins
Ilość stron: 359; ocena: 10/10

Łączna ilość przeczytanych stron: 2425

Po podzieleniu ilości przeczytanych w tym miesiącu stron przez ilość dni, wychodzi, że codziennie czytałem ponad 78 stron. Tragedii nie ma, a co więcej, jest nawet trochę lepiej niż w poprzednim miesiącu. 

Jak widać po ocenach, w grudniu najlepiej dwie książki, które czytałem po raz enty, czyli "Harry Potter i Komnata Tajemnic" oraz "W pierścieniu ognia". W końcu nie na darmo non stop gadam o tym, jak bardzo uwielbiam obie te serie. Najsłabszą książką minionego miesiąca okazała się mocno przereklamowana i niczym niewyróżniająca "Dziewczyna z pociągu". Do dziś żałuję, że kupiłem tę książkę.

Dodatkowo na blogu pojawiły się:
Filmowa niedziela
Książkowe podsumowanie 2015 roku
Recenzja ilustrowanego Harry'ego Pottera

Oraz coś w klimatach świątecznych, czyli:
Lista prezentów dla książkoholika
Świąteczny berek książkowy

Grudzień uznaję za udany i jednakowo mam nadzieję, że każdy kolejny miesiąc nowego roku będzie jeszcze lepszy pod względem liczby przeczytanych i zrecenzowanych książek.

A Wam ile udało się udało przeczytać w grudniu? :)


3 sty 2016

Filmowa niedziela #1

Witam w pierwszym noworocznym wpisie! Rok 2016 zaczynam od filmowej niedzieli. Na początek może kilka spraw organizacyjnych. Po pierwsze: w zeszłym roku filmowe niedziele odbywały się w różne dni tygodnia (filmowe środy, czwartki itd.), w tym roku natomiast wszystkie będą odbywać się w niedziele. Po drugie: wpisów z tej serii będzie więcej niż jeden na miesiąc, tak jak to miało miejsce rok temu. Po trzecie: dzisiaj chyba powinno być filmowe podsumowanie zeszłego roku, jednak uwierzcie mi, książkowe podsumowanie całkowicie mnie wyczerpało w kategorii "wybierz co było twoim ulubionym i napisz dlaczego". Dlatego też dzisiaj będzie krótko o dziesięciu filmach, których premiery w 2016 roku na pewno nie przegapię. W doborze tytułów sugerowałem się oczywiście ich polską datą premiery, w takiej kolejności też zostały ułożone.


1. Joy; reżyseria: David O. Russell
    premiera: 8 stycznia
Po udziale w kasowej serii "Igrzysk Śmierci" odtwórczyni głównej roli, Jennifer Lawrence prawdopodobnie będzie musiała się mocno napracować, by oderwać od siebie łatkę z napisem "Katniss Everdeen". Najbliższą okazją do zaprezentowania się od innej strony będzie "Joy", w którym Lawrence wciela się w rolę samotnej matki, która za sprawą pewnego wynalazku staje się milionerką. Co najciekawsze, to już czwarty film, w którym Jennifer gra razem z Bradleyem Cooperem. Poprzednio tą parę można było zobaczyć w "Poradniku pozytywnego myślenia", "Serenie", czy"American Hustle". Jak sobie tym razem poradzą na dużym ekranie?

2. Nienawistna ósemka; reżyseria: Quentin Tarantino 
    premiera: 15 stycznia
Quentin Tarantino zapowiedział kiedyś, że stworzy tylko dziesięć filmów. Niebawem premierę w Polsce będzie mieć jego ósmy film o tytule "Nienawistna ósemka". Tym razem reżyser stworzył trwający ponad trzy godziny western, w którym zobaczymy m.in. Samuela L. Jacksona, czy Kurta Russela. Choć niewiele osób jak dotąd miało okazję obejrzeć ten film, to można słyszeć opinie, że jest to jeden z tegorocznych faworytów do oskarowych nominacji. Jeżeli "Nienawistna ósemka" jest tak dobra jak "Django", to czapki z głów panie Tarantino.

3. Dziewczyna z portretu; reżyseria: Tom Hooper
    premiera: 22 stycznia
Jest to ciekawa i zarazem odważna propozycja, w której ulubieniec kobiet- Eddie Redmayne podjął się zagrania roli Edrina, artysty, który postanawia zmienić płeć. O ile tematyka filmu raczej nie należy do nazbyt przeze mnie lubianych, o tyle jestem bardzo ciekaw, jak Eddie poradzi sobie z udźwignięciem tak ciężkiej roli. Dodatkowo w "Dziewczynie z portretu" można zobaczyć piękną Alicie Vikander, którą poznałem za sprawą wspaniałej "Ex machiny", a która wcieli się w żonę Edrina, muszącą zmierzyć się z trudną decyzją ukochanego. Mam wielką nadzieję, że gra aktorska obojga sprosta moim oczekiwaniom

4. Zjawa; reżyseria: Alejandro Gonzalez Inarritu
   premiera: 29 stycznia
To ponoć kolejny oskarowy faworyt. Leonardo DiCaprio w roli głównej. Czy tym razem uda mu się zgarnąć nagrodę? Nie wiem, jestem jednak przekonany, że warto czekać na kinową premierę tego filmu (chociaż dziwnym trafem jest już dostępny na internecie) ze względu na jego specyficzny klimat, jakim emanują zwiastuny. To na szczęście raczej nie będzie kolejny komercyjny produkt pokroju Wilka z Wall Street.

5. Deadpool; reżyseria: Tim Miller
   premiera: 12 lutego
Nigdy nie byłem wielkim fanem Marvelowskich produkcji, postanowiłem jednak w tym roku nadrobić zaległości w filmach o superbohaterach, a jak wiadomo, to właśnie Marvelowskie twory górują w tej kategorii. "Deadpool" opowiada o byłym żołnierzu, który poddany zostaje niebezpiecznemu eksperymentowi. Jak łatwo się domyśleć, jego życie po tym wydarzeniu ulegnie całkowitej zmianie. Biorąc pod uwagę inne filmy o podobnej tematyce, można mieć tylko nadzieję, że "Deadpool" dostarczy dobrej, wartkiej akcji i dawki humoru.

6. Osobliwy dom pani Peregrine; reżyseria: Tim Burton
    premiera: 4 marca
Ten film nie wymaga komentarza, ze względu na Tima Burtona, jednego z moich ulubionych reżyserów, którego filmy mogę oglądać w ciemno, bez bliższego zapoznawania się z fabułą. Tym razem Burton sięgnął po debiutancką powieść autorstwa Ransoma Riggsa, która skupia się na Jackobie, który po śmierci dziadka wyrusza na odciętą od świata wyspę w celu zgłębienia jej tajemnic.

7. Victor Frankenstein; reżyseria: Paul McGuigan
    premiera: 15 kwietnia
Oto i otrzymamy klasyczną historię grozy po raz kolejny przeniesioną na wielki ekran, Chociaż recenzje odnoszące się do tego filmu są raczej mieszane, to sam klimat ukazany w zwiastunach, jak również Daniel Radcliffe w roli głównej zachęcają do jego obejrzenia.

8. Łowca i Królowa Lodu; reżyseria: Cedric Nicolas-Troyan
    premiera: 22 kwietnia
Niektórzy z Was pewnie kojarzą "Królewnę Śnieżkę i Łowcę", głównie za sprawą mocno nijakiej Kristen Stewart obsadzonej w roli tytułowej Śnieżki, która choć w tym filmie najważniejsza, to zginęła przytłoczona przez wspaniałą i charyzmatyczną Charlize Therone wcielającą się w złą królową Ravenne, która tym razem otrzyma film poświęcony właśnie jej osobie. Akcja "Łowcy i Królowej Lodu" dziać się będzie na długo przed narodzinami Śnieżki. Nie wiem, czy powinienem się cieszyć, że twórcy postanowili dać drugą szansę tej historii, czy też smucić, że to kolejne zagranie mające na celu zrobienie kolejnej okrągłej sumki, przy jak najmniejszym wkładzie kreatywności. Niemniej jednak obejrzę i wystawię swoją opinię.

9. Alicja po drugiej stronie lustra; reżyseria: James Bobin
    premiera: 26 maja
Tutaj co prawda więcej rozczarowań niż pozytywnych zaskoczeń, bowiem reżyserem kolejnej części Alicji wbrew przekonaniu wielu nie jest Tim Burton, a James Bobin. Ponadto po samym zwiastunie mam wrażenie, że nie przebije to "Alicji w krainie czarów". Helena wygląda jakoś tak nienaturalnie, Johnny nawet pod warstwą makijażu wydaje się stary i zmarniały. Miejmy jednak nadzieję, że chociaż efekty komputerowe będą na najwyższym poziomie.

10. Fantastyczne zwierzęta i gdzie je znaleźć; reżyseria: David Yates
    premiera: 18 listopada
Obejrzę bo... Harry Potter. To takie oczywiste. Do tego reżyserem został David Yates, który pracował na kilkoma ostatnimi częściami ekranizacji Harry'ego. Warto też wspomnieć, że scenariusz do filmu napisała sama J.K. Rwoling. W czołówce kilka dobrych nazwisk, w tym Eddie Redmayne oraz Colin Farrell, czy to jednak wystarczy by zrobić dobry film? Bo jak na ten moment mam wrażenie, że będzie to kolejna zapchajdziura, na którą i tak się wybiorę i którą będę się jarał przez kilka miesięcy, ze względu na magiczny świat Rowling, który był dla mnie całym dzieciństwem.

A Wy na jakie filmy w tym roku czekacie :)?