31 maj 2016

Posiadacz [RECENZJA]


Tytuł: Posiadacz
Autor: John Glasworthy
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: MG
Cena: 44,90 zł

Książka była spoko, a teraz idę się uczyć- chciałoby się tak napisać, aczkolwiek to raczej nie w moim stylu, a nauki mam już potąd... przynajmniej na ten moment.

Lektura, o której dzisiaj mowa to "Posiadacz" autorstwa Johna Glasworthy'ego. Jest to pierwszy i jednakowo ponoć najsłynniejszy tom popularnej sagi Rodu Forsyte'ów. Jego akcja rozgrywa się w 1886 roku, w Londynie, gdzie poznajemy członków wspominanej już rodziny Forsyte'ów, w tym głównych bohaterów- Soamesa i jego żonę Irenę. To ich małżeńskie perypetie w dużej mierze dominują tę powieść. Relacje pomiędzy nimi nie należą do najlepszych, można wręcz powiedzieć, że ich miłość nie istnieje, mimo usilnych prób uszczęśliwienia Ireny. A przychodzi im żyć w konserwatywnych czasach z narzuconymi odgórnie rolami matki, żony i męża. Czy bohaterowie powieści Glasworthy'ego sobie z tym poradzą?

"Posiadacz" to idealny przykład klasycznej angielskiej literatury obyczajowej. Problematyka poruszana na kartach powieści dotyczy relacji międzyludzkich i życia zamożnych przedstawicieli mieszczaństwa epoki wiktoriańskiej. Autor dodatkowo świetnie wnika w małżeństwo Soamesa i Ireny pokazując cele i pragnienia każdego z nich. Soames chce, by jego małżeństwo spełniało wszystkie narzucone normy i by jego żona wypełniała swoje małżeńskie obowiązki, zarazem zdradziła skrywane przed nim tajemnice. Ona zaś pragnie odzyskać obiecaną jej wolność. Pragnie uwolnić się z klatki, w której została zamknięta i rozpocząć swoje życie na nowo, choć nie wie do końca jak to zrobić, bowiem żyje w świecie, gdzie rozwód oznacza skandal, a perspektywy dla samotnej kobiety są niezwykle ograniczone.

W dużej mierze "Posiadacz" opiera się na opisach. Wypełniają one przestrzeń pomiędzy spokojnie rozwijającą się akcją. Brak tu jakichkolwiek nagłych zwrotów, nadrabia to jednak wspaniały język jakim powieść została napisana. I choć mogłoby się wydawać, że lekturę umieszczoną w XIX wieku cechować będzie powściągliwość w wyrażaniu emocji poszczególnych bohaterów, to w książce tej nie brak uczuć w tym miłości, która dostała tu sporo miejsca. Miłości niespełnionej rzecz jasna.

John Glasworthy w pierwszym tomie sagi Rodu Foresyte'ów świetnie oddał ducha czasów wiktoriańskich, do tego stworzył ciekawe, pod wieloma względami całkowicie sobie różne postacie, które nie boją się dążyć do swoich celów, ku czemu wykorzystują nadarzające się okazje i nie boją wyłamać się z narzucanego im przez społeczeństwo kanonu. Poza wspomnianym już małżeństwem Forsyte'ów przez "Posiadacza" przewija się wiele innych bohaterów. Dzięki temu nie skupiamy się w całości na nakreślonym na początku recenzji problemie i co rusz dotykamy mniej ważnych, choć niemniej interesujących wątków.

"Posiadacz" choć nie posiada zbyt ładnej okładki, ma bardzo ciekawą treść, która zachwyci wszystkich lubujących się w klasykach literatury obyczajowej. To także książka idealnie nadająca się do rozpoczęcia swojej przygody z tym gatunkiem literatury. Uwiedzie Was swoją lekkością, opisami i zgrabnie poprowadzoną narracją. Czego chcieć więcej?

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-pokazanie życia zamożnych przedstawicieli mieszczaństwa
-ukazanie obrazu rozpadającego się małżeństwa
-mnóstwo świetnie napisanych opisów
-klasyk literatury obyczajowej

Minusy:
-akcja powieści mogłaby się toczyć trochę szybciej

Za książkę dziękuję Wydawnictwu MG



<

29 maj 2016

Filmowa Niedziela #17 Nienasyceni


Tytuł: Nienasyceni
Reżyser: Luca Guadagnino
Czas trwania: 120 min.
Premiera: 20 maj 2016

Mam wrażenie, że po wręczeniu Oscarów i Złotych Globów, w kinie zapanował pewien przestój w związku z czym niewiele było premier, które tak naprawdę by mnie zaciekawiły. Poprzedni tydzień przyniósł jednak kilka interesujących tytułów, w tym: "Nice Guys", "Zakładnik z Wall Street", czy "Nienasyceni". Spośród tych wymienionych, jak dotąd udało mi się obejrzeć ten ostatni, czyli "Nienasyconych". Tłumu na sali kinowej nie było, a i reakcje w odbiorze tego filmu były mieszane. Jak to określiła wychodząca przede mną para- nudny ten film był. Taki nieśmieszny. Trzeba było iść na "Nice Guys"- ano trzeba było, bo czegóż można oczekiwać od filmu, który nawet nie był promowany na komedię? Na szczęście ja (mniej lub bardziej) wiedziałem co przyjdzie mi obejrzeć, dlatego też w żadnym stopniu się nie zawiodłem.

Film otwiera scena prezentująca ogromny stadion, na którym odbywa się koncert. Obiekt wręcz pęka w szwach od ilości zgromadzonych ludzi. Gdy na scenę wchodzi wokalistka ryk publiczności jest wręcz ogłuszający. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to gwiazda popu, a rasowa rockowa piosenkarka. Chwilę później widzimy tę kobietę prywatnie, opalającą się i pływającą w basenie przy swojej włoskiej rezydencji. Jest to Marianne- która jakiś czas temu przeszła operację strun głosowych przez co w ciągu najbliższych tygodni musi oszczędzać swój głos, ograniczając go praktycznie do minimum. W rezydencji jest również jej partner- Paul, mężczyzna po odwyku, który na pierwszy rzut oka niekoniecznie pasuje do osoby takiej jak Marianne. Jakiś czas później z niezapowiedzianą wizytą wpada dawna miłość Marianne, będący producentem muzycznym- Harry, wraz z młodą i piękną Penelope, która jest rzekomo jego córką. Sielankowe wakacje zostaną przerwane, kiedy trzeba będzie skonfrontować dawną miłość z obecną i kiedy okaże się, że zawarte kiedyś przyjaźnie, nie są już tak silne jak lata temu.
Te cztery wymienione w powyższym opisie, postacie są filarami, na których oparty został film. Wcielają się w nich: Lord Voldemort, Biała Czarownica z Narnii, Anastasia Steele (ta od Greya) i jakiś przypakowany koleś, którego nie kojarzę chyba z żadnej większej produkcji. Choć wszyscy w swoich rolach wypadli wiarygodnie, to Tilda Swinton (Marianne) i Ralph Fiennes (Harry) skradli całą moją uwagę. Choć ich relacje nie należą do łatwych do zdefiniowania, to bez problemu w wielu scenach można odczuć niesamowita chemię, jaka bije od tych aktorów. Do tego wspaniała rola Tildy, która w filmie mówi niewiele, głównie szeptem, dzięki czemu można dostrzec, że potrafi świetnie zagrać nawet bez użycia wielu słów.

"Nienasyceni" to dramat, w którym wartkiej akcji jest bardzo niewiele. Dopiero pod koniec filmu dochodzi do wydarzeń, które nadają trochę szybszego tempa. Całość za to skupia się na emocjach, relacjach poszczególnych bohaterów i wspomnianej już konfrontacji tego co było, z tym co jest. To również film o stracie i o trudnych wyborach, przed jakimi zostaje postawiona każda z czterech postaci. Teraźniejszość kilkakrotnie zostaje tam przemieszana ze wstawkami z przeszłości, które ujawniają trochę więcej na temat głównych bohaterów, dzięki czemu ich relacje z każdą chwilą robią się dla widza coraz bardziej klarowne.

Choć film rozwijał się bardzo powoli, to w żaden sposób mnie nie znudził. Sporo tutaj dobrej rockowej muzyki, pięknych, charakterystycznych, przepełnionych słońcem i jasnymi barwami (choć nie brakuje i scen w których dominuje mrok) włoskich krajobrazów, czy zwracania uwagi na detalach pozornie błahych i kompletnie nieistotnych, na których czasami skupia się kamera. Do tego pochwalić trzeba również montaż, za sprawą którego "Nienasyceni" cieszą oko, a każde kolejne sceny przychodzą w sposób nienachalny. Wszystko tu tworzy zgraną całość.

Na pewno nie jest to film, który każdemu się spodoba, a jako, że ostatnio miałem ochotę obejrzeć coś dalekiego od wielkich hollywoodzkich produkcji, to "Nienasyceni" w tej roli sprawdzili się bardzo dobrze. Mam wrażenie, że jest to film skierowany do bardziej dojrzałego widza, który doceni dialogi, grę aktorską i w kilku momentach pozwoli wybrzmieć ciszy do końca. Ten jakże spokojny film polecam choćby ze względu na irytującą i nieco zabawną postać graną przez Ralpha Finnesa.

Ocena filmu


Wybaczcie, że tym razem nieco krócej niż zwykle, jednakże sesja na studiach już za rogiem, nie mam więc aż tyle czasu na pisanie/czytanie/oglądanie. Ale to też plus dla Was... mniej czytania! 

W następnej Filmowej Niedzieli (która pojawi się za dwa tygodnie) będzie prawdopodobnie recenzja "Alicji po drugiej stronie lustra" i może czegoś jeszcze...


25 maj 2016

Królowie Dary [RECENZJA]


Tytuł: Królowie Dary
Autor: Ken Liu
Ilość stron: 592
Wydawnictwo: SQN
Cena: 44,90 zł

Kiedy w końcu udało mi się znaleźć chwilę czasu by napisać recenzję, to przychodzę do Was z nie byle czym! W dzisiejszym poście mowa będzie o "Królach Dary"- kompletnej nowości, która w swoim gatunku wprowadza powiew świeżości, po którą koniecznie każdy z Was musi sięgnąć. Jej autorem jest Ken Liu- pisarz, prawnik i do tego programista chińskiego pochodzenia.

Miejscem akcji powieści są Wyspy Dary, na których mieści się kilka królestw. W jednym z nich żyje przebiegły, początkowo pozbawiony ambicji Kuni Garu i jego kompletne przeciwieństwo, czyli Mata Zyndu- ostatni ze swojego rodu, przez wiele lat szkolony na wojownika. Między mężczyznami rodzi się przyjaźń, ponieważ obaj dążą do obalenia cesarza i zaprowadzenia porządku na wszystkich Wyspach Dary. Kiedy jednak cel zostanie osiągnięty, powstanie między nimi konflikt, bowiem ich wizje nowego świata będą się od siebie różniły. Do czego to ich zaprowadzi?

Do "Królów Dary" podchodziłem z lekkim dystansem. W końcu to kolejny wyimaginowany świat, kolejne zasady nim rządzące i kolejni bohaterowie, do których będę musiał się przyzwyczaić. Przez pierwsze kilka rozdziałów byłem co prawda skołowany, później jednak z każdą kolejną stroną książka pióra Ken Liu pochłaniała mnie i zachwycała coraz bardziej. Pisząc o tej niej dosłownie nie mam się do czego przyczepić. Czytelnika przez lekturę prowadzi świetnie skonstruowana narracja trzecioosobowa. Fabuła, choć obszerna, nie posiada przestojów, za to pełna jest absorbujących zdarzeń i przejść pomiędzy poszczególnymi bohaterami, dzięki czemu rozwijającą się akcję obserwujemy z kilku różnych miejsc. "Królowie Dary" pozbawione są wszelkich zbędnych elementów, w tym i nużących opisów, pozostawiając spore pole dla wyobraźni czytelnika. Nawet mimo tego i tak w powieści można odczuć duże inspiracje kulturą dalekiego wschodu, która emanuje głównie za sprawą zachowań postaci i etyki, jaka ich obowiązywała.

Chociaż problematyka książki w dużej mierze opiera się na polityce, sprawowaniu władzy i dążeniu do pokoju, to poruszany zostaje tu również temat miłości wystawionej na próbę, czy prawdziwej przyjaźni, która nie zawsze jest tak trwała, jak być powinna. Wykreowani przez pisarza bohaterowie nie należą do nieomylnych i jak każdy człowiek popełniają błędy. Wielokrotnie wystawieni zostają na próbę, gdzie wybierać muszą pomiędzy własnymi zyskami, a dobrem całego świata. Ken Liu wszystko to opisał pięknym językiem, który jednakowo nie jest ani banalny, ani na wyrost skomplikowany- po prostu idealny dla każdego.

Autor omawianej dzisiaj książki stworzył powieść pod każdym względem wyjątkową, od której ciężko się oderwać i która oferuje tak wiele wspaniałych momentów. Jest to rozrywka na wysokim poziomie, dzięki czemu "Królów Dary" bez wahania mógłbym postawić na jednej półce obok twórczości George'a R.R. Martina, czy samego Tolkiena. Dodatkowo, jak dotąd jest to jedna z najlepszych książek, jaką udało mi się przeczytać w tym roku i to chyba powinno być dla Was wystarczająco zachęcające, by zainteresować się tym tytułem.

Tak więc "Królów Dary" polecam gorąco wszystkim fanom fantastyki i nie tylko, a mi pozostaje mieć nadzieję, że kolejny tom ("Ściana Burz") cyklu "Pod sztandarem Dzikiego Kwiatu" nadejdzie szybko i okaże się równie dobry co pierwszy.

Ocena książki: 9/10

Plusy:
-dobrze skonstruowana narracja trzecioosobowa
-jest to książka pozbawiona wszelkich zbędnych elementów
-duże inspiracje dalekiego wschodu
-niewielka ilość opisów i sporo miejsca dla wyobraźni

Minusy:
-brak

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.


22 maj 2016

Filmowa Niedziela #16 Córki dancingu


Tytuł: Córki dancingu
Reżyser: Agnieszka Smoczyńska
Czas trwania: 92 min.
Premiera: 25 grudnia 2015

Dokładnie tydzień temu recenzowałem dosyć głośno promowany polski musical "#WszystkoGra" (recenzja dostępna o TU). Nie obyło się oczywiście bez słów krytyki, bo mimo muzycznego potencjału i dobrych intencji, efekt końcowy był bardzo przeciętny. Dlatego też dzisiaj dla kontrastu postanowiłem napisać o "Córkach Dancingu"- reżyserskim debiucie Agnieszki Smoczyńskiej. 





I już na wstępie przyznam szczerze, że ani zwiastun, ani plakat, ani nawet tytuł filmu nie były dla mnie w żaden sposób zachęcające. Od strony promocyjnej bliżej temu było do taniej komedii o zespole disco, niż do ryzykowanego i jakże zaskakującego projektu, jakim się okazał. 

"Córki dancingu" to musical osadzona w Warszawie w latach 80., opowiadający o dwóch syrenach- Srebrnej (Marta Mazurek) i Złotej (Michalina Olszańska), które zostają wyłowione z Wisły przez członków zespołu Figi i Daktyle. Talent i uroda tych dwóch niezwykłych stworzeń szybko zostają spożytkowane, bowiem dołączają one do zespołu, śpiewają chórki i pomnażają ich zyski, choć same za swoją pracę nie dostają żadnego wynagrodzenia. W pewnym momencie dochodzi do nieoczekiwanych wydarzeń i podjęte muszą zostać ciężkie decyzje ważące przyszłe losy Srebrnej i Złotej. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, co je czeka, to musicie sami podjąć ryzyko i obejrzeć "Córki dancingu".

Może i powyższy opis nie brzmi tak cudownie i zachęcająco, jednakże film ten to fantastyczna audiowizualna pożywka dla oczu i uszu. Zachwycają nie tylko stroje, ale i ujęcia, czy chociażby sama scenografia. Jak na kinowy debiut, Agnieszce Smoczyńskiej udało się zgromadzić pokaźną liczbę znanych nazwisk, wśród których m.in: wcielająca się w wokalistkę Kinga Peris, Jakub Gierszał, Andrzej Konopka, czy wiele innych pojawiających się gościnnie postaci, których twarze nie będą Wam obce. Za oprawę muzyczną odpowiadały siostry Wrońskie znane z zespołu Ballady i Romanse. Stworzyły one subtelną subtelną elektronikę wzbogaconą o znakomitą warstwę liryczną, idealnie wpasowującą się w sceny poprzedzające sekwencje śpiewane. Na te zaś patrzy się z prawdziwą przyjemnością ponieważ przypominają świetnie nakręcone, odważne teledyski, gdzie nie brak nagości, lecz nie tej tandetnej, mającej zadowolić oczekującej prostej rozrywki widza. Bo "Córki dancingu" to nie jest banalny film i nie każdemu przypadnie do gustu. Już sama tematyka obrana przez Agnieszkę Smoczyńską jest osobliwa, nie wspominając o artystycznym pazurze, jaki reżyserka zawarła w swoim debiutanckim dziele. Na szczęście wszystko podczas seansu ze sobą współgra, historia jest spójna, intrygująca, a sceny gładko przechodzą jedno po drugiej i nawet kiedy następuje drobny przeskok w czasie, to ciężko jakkolwiek negatywnie to odczuć. Pod względem aktorskim najsłabiej wypadają prawdopodobnie syreny- Złota i Srebrna, nie oznacza to jednak, że psują przyjemność płynącą z oglądania tego filmu. W żadnym wypadku!

"Córki dancingu" to odważny projekt, wybijający się ponad inne polskie produkcje, nie wspominając już o musicalach. Obraz syren prezentowany w filmie nieco różni się od tego, na ogół znanego społeczeństwu, choć znalazły się elementy, które widzowi będą znajome, jak choćby zakończenie i wiążący się z tym los syreny Srebrnej. 

Patrząc na oceny tego filmu, nie spodziewałem się po nim wiele, a na pewno nie spodziewałem się tak pozytywnego wrażenia, jakie ostatecznie na mnie wywołał. Po skończonym seansie czułem się, jakby "Córki dancingu" trwały nie 90, a jakieś 30 minut, co oznacza, że film został skrojony na miarę i praktycznie wcale się nie dłużył. Pozostaje mi tylko zebrać szczękę z podłogi i zaplanować kolejny seans tego wspaniałego filmu. Nie dajcie się zwieść tym wszystkim negatywnym opiniom, czy nieco mylącemu zwiastunowi. "Córkom dancingu"należy się szansa, w końcu te liczne nagrody, które film zdobył na festiwalach to chyba nie przypadek. To obraz estetyczny i oryginalny, który może zachwycić osoby w jakiś sposób bliżej związane ze sztuką. A reżyserce gratuluję stworzenia musicalu o kompletnie niepolskiej jakości i życzę kolejnych tak wspaniałych pomysłów. Właśnie takich twórców w naszym kraju potrzeba! Ocena może trochę zawyżona, ale mając na uwadze podjęte ryzyko, debiut reżyserski i moje wrażenia zaraz po seansie...

Ocena filmu


Słyszeliście o "Córkach dancingu"? Może ktoś z Was widział ten film i nie przypadł mu do gustu? Koniecznie dajcie znać ;)


18 maj 2016

Krótka książka o miłości [RECENZJA]

Tytuł: Krótka książka o miłości
Autor: Karolina Korwin Piotrowska
Ilość stron: 688
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Cena: 44 zł

Pamiętam, jak ponad pół roku temu recenzowałem "Ćwiartkę raz" - książkę podsumowującą zmiany, jakie zaszły w Polsce w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Miałem wówczas nadzieję, że na kolejną tak ciekawą lekturę pióra Pani Karoliny nie będę musiał czekać zbyt długo. Moje prośby zostały wysłuchane, bowiem na początku tego roku autorka wydała "Krótką książkę o miłości". I wbrew pozorom nie jest to żaden tani harlekin inspirowany jej prywatnymi związkami, choć miłości w tej książce nie brakuje. Miłości do kina i filmów. Miłości, która serca nikomu nie złamie, no chyba, że przyjdzie Wam obejrzeć jedną z polskich komedii romantycznych. Wtedy złamać może się nie tylko serce, ale i mózg od nadmiaru głupoty.

"Krótka książka o miłości" to zbiór aż dziewięćdziesięciu ważnych dla Karoliny Korwin Piotrowskiej filmów, które na dobre zostały jej w pamięci, miały mniejszy lub większy związek z jej życiem i które potencjalnemu czytelnikowi poleca obejrzeć. A nuż widelec któryś się spodoba. Już w "Ćwiartce raz" sporo było na temat kina, tym razem jednak otrzymaliśmy całą, mającą prawie siedemset stron cegłę, w której znajdziemy (w większości, bo jak wiadomo- gusta są różne) miód dla oczu.

Jak sama autorka napisała "[...] nie jest to kolejna nudna książka o filmach i kinie, napisana językiem zrozumiałym tylko dla wybrańców. Nie jest to lista arcydzieł. To nie jest też lista filmów, które "musisz obejrzeć zanim umrzesz".

Pani Karolinie w związku z treścią tej książki można by zarzucić wiele, jednakże już na wstępie wyjaśnione zostają wszelkie niedomówienia, w tym to, dlaczego w "Krótkiej książce o miłości" nie zawarte zostały żadne polskie twory. Przekrój omawianych tytułów jest spory, znajdziemy tutaj zarówno nowsze dzieła, jak i te sprzed ponad trzydziestu lat. Tak samo sprawa ma się z gatunkami. Raz trafiamy na dramat miłosny, kilka stron później na horror, tudzież jakieś młodzieżowe sci-fi. Tak więc każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Serwowane przez autorkę opisy są lekkie, napisane "swojskim", charakterystycznym dla niej językiem, przybliżające nie tylko fabułę i tematykę filmu, ale odnoszące się również do okoliczności i emocji z danym tytułem związanych. Dzięki temu poznać można nie tylko wiele interesujących filmów, ale i niejako kawałek samej autorki. Dla dociekliwych nie braknie tu również wielu ciekawostek związanych z reżyserami, aktorami i planem filmowym. Prawdopodobnie jedyną znaczącą wadą, jaką jestem w stanie wypomnieć, to spoilery, które od czasu do czasu Pani Karolina zaserwuje czytelnikom. A chyba nikt nie lubi poznawać zakończenia filmu przed jego obejrzeniem. Nie jest to jednak coś nagminnego, czasami jest to po prostu związane z ogromnymi emocjami towarzyszącymi tej, czy innej scenie, o której nie można było nie napomknąć. Na koniec warto dodać, że pod względem graficznym pozycja ta prezentuje się nie gorzej niż "Ćwiartka". Lubię taką wizualną spójność.

Nie twierdzę, że "Krótka książka o miłości" to pozycja genialna, czy obowiązkowa dla fanów kina. Czasami czytelnik może być zdziwiony, że zabrakło jakiegoś ważnego, przełomowego dla kina filmu, należy wtedy pamiętać, że jest to lektura subiektywna i na jej stronach kino postrzegamy oczami Pani Karoliny. Na dobrą sprawę, podobny zbiór ulubionych, czy wartościowych filmów mógłby stworzyć każdy z Nas. Niemniej jednak była to kolejna miła podróż, dzięki której na mojej liście "do obejrzenia" pojawiło się sporo filmów o których wcześniej nie słyszałem. Teraz zamiast tracić czas na przeglądanie filmwebowych propozycji, po prostu otwieram książkę Karoliny Korwin Piotrowskiej i wybieram kolejny polecany przez nią tytuł (mając nadzieję, że się nie zawiodę, bo ze mną to różnie bywa). Tak więc wcale nie taką krótką książkę o miłości polecam każdemu, bo tak jak w przypadku "Ćwiartki raz" była to lektura przez którą przebrnąłem z dużą przyjemnością.

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-duże zróżnicowanie omawianych tytułów
-zawarcie ciekawostek dotyczących poszczególnych filmów, aktorów, reżyserów
-posiłkowanie się emocjami towarzyszącymi autorce podczas seansów

Minusy:
-autorce czasami zdarza się zaspoilerować zakończenie któregoś filmu


Za książkę dziękuję Anicie z vloga Book Reviews 


15 maj 2016

Filmowa Niedziela #15 #WszystkoGra


Tytuł: #WszystkoGra
Reżyser: Agnieszka Glińska
Czas trwania: 95 min.
Premiera: 6 maja 2016

Oglądając polskie kino rozrywkowe cały czas widać, jak nasz kraj nieudolnie stara się dorównać Ameryce. Prawda jest jednak taka, że Polska nigdy Ameryką nie była, nie jest i nie będzie, a takie ślepe podążanie za czymś najczęściej działa na niekorzyść. Bo przecież można stworzyć coś dobrego mającego polską, tudzież europejską jakość. Wspominam o tym, ponieważ oglądając materiały promujące "#WszystkoGra" nie było chyba wywiadu, w którym twórcy filmu nie wspominaliby o tym, jak bardzo inspirowali się znanym amerykańskim musicalem "Mamma Mia!", dążąc do filmu na podobnym poziomie. I naprawdę nie ma nic gorszego, niż wbić sobie taki gwóźdź do trumny i zawyżyć oczekiwania widzów, którzy po tych licznych nawiązaniach pragnęli polskiego musicalu choć w połowie tak dobrego jak (chyba wręcz klasyczne) "Mamma Mia!".

Postanowiłem mimo wszystko się nie zrażać i za wszelką cenę obejrzeć, nawet gdyby miał to być najgorszy seans w jakim przyszło mi uczestniczyć. O dziwo nie było tak źle, jak sugerowali mi niektórzy... choć rzeczywiście nie wszystko gra w tym filmie tak, jak powinno.

"#WszystkoGra" zaczyna się od sceny muzycznej, podczas której możemy usłyszeć "Radość o poranku", jedną z wielu wspaniałych polskich kompozycji, na których musical ten został zbudowany. Wtedy też poznajemy dwie, prawdopodobnie najważniejsze bohaterki grane przez młodą Elizę Recymbel i na ogół dobrze znaną Kingę Preis. Obie panie zostały bardzo trafnie dopasowane do swoich ról i nie można im odmówić talentu, zarówno aktorskiego, jak i wokalnego, szczególnie Kindze Preis, która w piosenkach takich jak "Do łezki łezka", czy "Bossa Nova do poduszki" brzmi niezwykle subtelnie. Chwilę później do dwóch wspomnianych już aktorek dołącza jeszcze Stanisława Celińska, która swoim scenom nadaje większej powagi, a wszystko to za sprawą wspaniałego warsztatu aktorskiego i głosu, który w utworze "Tych lat nie odda nikt" przeszywa i przyprawa o dreszcze. 

Po obejrzeniu zwiastuna "#WszystkoGra" można by pomyśleć, że jest to film opierający się na romansie dojrzałej kobiety, niezadowolonej z życia matki (Kina Preis) z młodym i przystojnym mężczyzną (w tej roli Sebastia Fabiański). To trochę mylące, bowiem trzonem historii zobrazowanej przez Agnieszkę Glińską jest stary dom zamieszkany przez trzy kobiety (córka, matka, babcia) poznane na samym początku. Przez zaginięcie ksiąg wieczystych dom ten ma zostać odebrany kobietom przez komornika. To wokół niego kręcą się liczne wątki, które niestety są niedopracowane, urywają się w nieodpowiednim momencie lub są po prostu zbędne i nie wnoszą kompletnie nic do całości.

Pod względem aktorskim nie miałbym nic do zarzucenia gdyby nie Sebastian Fabiański, którego bohater jest niepotrzebnie przerysowany i Antoni Pawlicki- aktorski antytalent. Sceny z ich udziałem tracą na wartości i o ile Fabiańskiego może jeszcze uratować przyzwoity wokal, o tyle Pawlicki jest piątym kołem u wozu niepotrafiącym na dużym ekranie przekazać widzowi czegokolwiek.

Jak wiadomo, jednym z ważniejszych aspektów musicali jest ścieżka dźwiękowa, która w tym przypadku okazała się być dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Piosenki w nowych wersjach brzmią świeżo, głównie za sprawą ciekawych i zgrabnie dobranych wokali. Najbardziej moje serce skradł elektroniczny cover kultowego "Nie dokazuj" Marka Grechuty, którego wokal w filmie zastąpiony został przez Marcina Januszkiewicza i Zbigniewa Chojnickiego. Ich głosy w połączeniu z hipnotyzującym bitem dały fantastyczną mieszankę od której ciężko się uwolnić. Tak samo sprawa ma się w przypadku całego soundtracku, do którego wracam jeszcze kilka dni po seansie. Wizualnie zarówno scenom śpiewanym, jak i granym, nie mam nic do zarzucenia. Oglądało się to całkiem przyjemnie.

Żeby jednak moja recenzja była spójna z końcową oceną, nie mogę zamieść pod dywan kilku niewspomnianych jeszcze wad, które rzuciły mi się w oczy podczas oglądania "#WszystkoGra". Niektóre z piosenek nie do końca pasowały do odgrywanych chwilę wcześniej scen. Do tego w całej historii brak konsekwencji. Pozornie ważne kwestie po kilku minutach sprowadzone zostają do kompletnego minimum i okazują się kompletnie nie istotne, a wątki które mogły unieść fabułę, zostały niepotrzebnie zignorowane i spłycone. Ostatnią wadą filmu jest jego zakończenie. Tak bardzo rozczarowujące, oderwane od rzeczywistości, jak gdyby zabrakło pomysłów na mądre rozwiązanie przedstawionych na początku filmu problemów głównych bohaterów.

#WszystkoGra obok "Mamma Mia!", czy jemu podobnych musicali nigdy nie stało. Aczkolwiek nie oznacza to, że film ten nie nadaje się do obejrzenia. Wręcz przeciwnie. Choćby ze względu na wspaniałą ścieżkę dźwiękową warto poświęcić te poświęcić półtorej godziny i go zobaczyć. Potencjał tego musicalu jest co prawda niewykorzystany... ale w końcu same chęci też się liczą!

Ocena filmu


Macie swoje ulubione musicale? Koniecznie napiszcie jakie ;)


12 maj 2016

Intruz [RECENZJA]


Tytuł: Intruz
Autor: Stephenie Meyer
Ilość stron: 560
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Cena: 39,90 zł

O Intruzie słyszałem już dawno temu i to głównie w pozytywnym kontekście, bo ponoć to najlepsze, co Stephenie Meyer udało się napisać. A to chyba nie jest czymś trudnym biorąc pod uwagę fakt, że "Intruz" jest jej jedyną książką, niezwiązaną z serią "Zmierzch". Tak więc swoim, jak zwykle krytycznym okiem spojrzałem na tę powieść.

Akcja książki umieszczona jest w przyszłości, kiedy to Ziemia skolonizowana została przez Dusze przybywające z odległych galaktyk. By przetrwać, Dusze wszczepione zostały w ludzkie ciała, tym samym pozbywając się ich pierwotnych właścicieli. Tak więc prawdziwi ludzie na Ziemi stali się czymś rzadkim i niechcianym. Główną bohaterką "Intruza" jest Wagabunda- dusza, która żyła już na wielu planetach, po raz pierwszy jednak postanowiła osiedlić się na planecie zamieszkanej przez ludzi. Umieszczona zostaje w ciele dorosłej dziewczyny- Melanie, która jak się okazuje, jest silniejsza niż można by przypuszczać, przez co jej ciało nie do końca poddaje się obcej istocie, w skutek czego rozpoczynająca nowe życie Wagabunda słyszy w głowie głosy swojego żywiciela, czyli Melanie. Z czasem wrogie nastawienie obu dziewczyn przeradza się w trudną do zdefiniowania więź. Melanie, by ratować swoich najbliższych, za sprawą wspomnień prowadzi obcą Duszę do miejsca, w którym to podobno są ukryci. Czy uda im się ich odnaleźć? Jak zareagują, gdy zobaczą, że ciało Melanie zamieszkuje "pasożyt"?

Świat wykreowany przez Meyer to dystopia dla ludzi, których gatunek został zniewolony przez tzw. "pasożyty", a utopia dla Dusz, które mimo krzywd wyrządzonych ludzkości, prowadzą spokojne, dalekie od jakichkolwiek niebezpieczeństw, altruistyczne życie. Choć początkowo taka wizja naszej planety wydaje się być ciekawa, szybko okazuje się, że miejsca zasiedlone przez Dusze nie należą do najciekawszych, jednakże z ratunkiem dla czytelnika przychodzi Wanda (czyli Wagabunda), która raczy nas niezliczoną liczbą opowieści o kolonizacji Ziemi, a także kilku innych planet, dzięki czemu wychodzimy poza ograniczające nas ramy i poznajemy większą część nieznanego nam wszechświata.

Narratorem "Intruza" jest Wagabunda lub Wanda, jak kto woli. Jest to dusza tak samo altruistyczna, jak wszystkie inne, szczera, niepotrafiąca kłamać i niezdolna do bycia agresywną wobec innych. To z jej perspektywy patrzymy na świat, choć swoje ciało po części musi dzielić z Melanie, która wciąż daje znać o swojej obecności. Wewnętrzne dialogi prowadzone przez obie dziewczyny były jednym z ciekawszych elementów książki, szczególnie, że połączenie tych dwóch skrajnie różnych osobowości powodowało wiele spięć i konfliktów w podejmowaniu nawet prostych decyzji.

Pozostałych postaci w powieści jest naprawdę sporo, zarówno zwykłych ludzi, jak i dusz. Ich prawdopodobnie największą (zaraz po lekkiej infantylności) wadą jest naiwność, szczególnie gatunku ludzkiego, który czasami chyba zapomina, że żyje w niesprzyjającym mu już świecie, co nie jest żadną przeszkodą w podejmowaniu irracjonalnych i niekoniecznie mądrych decyzji. Tak jak to bywa w literaturze młodzieżowej i w "Intruzie" nie mogło zabraknąć wątku miłosnego. Na szczęście kwestia ta nie jest aż tak oczywista, bowiem uczucia Wagabundy to jedno, a uczucia Melanie to drugie, dzięki czemu relacje pomiędzy Wandą, a mężczyznami są skomplikowane ze względu na żyjącą w niej Melanie, która dzieli się z nią nie tylko wspomnieniami, ale i swoimi namiętnościami.

Najgorsze w tej książce było jednak to, że nawet mając na względzie te wszystkie wymienione wyżej wady, czytało mi się ją... całkiem przyjemnie. Na początku zainteresował mnie ten świat, a kiedy znudził, interesujące stały się losy Wagabundy i żyjącej w niej Melanie. Choć nie obyło się bez kilku niepotrzebnie przedłużanych momentów, w których sceny prosiły się o silnego kopniaka, który pchnąłby fabułę nieco do przodu. Samo zakończenie "Intruza" niestety też nie do końca mnie zadowoliło. Po raz kolejny był to koniec przewidywalny i bardzo bezpieczny, skonstruowany tak, by wilk był syty i owca cała, a szkoda, bo można było pokusić się o większy dramatyzm.

Podsumowując, "Intruz" to lekkie czytadło dla młodzieży, w które zapewni trochę niezbyt wygórowanej rozrywki. Książka ta nie posiada kontynuacji, mimo tego, że kilka lat temu Meyer w jednym z wywiadów napomknęła, że chciałaby z "Intruza" zrobić trylogię. Jak widać coś jej nie wyszło... może to i dobrze. Tę książkę polecam młodszym czytelnikom aczkolwiek i Ci starsi mogą po nią sięgnąć, jeżeli nie przeraziły ich wytknięte przeze mnie wady. Bądź co bądź, lepsze to niż "Zmierzch"... prawda? 

Ocena książki: 6/10

Plusy:
-ciekawy obraz świata skolonizowanego przez obce Dusze
-lekka młodzieżówka
-wewnętrzne spory pomiędzy Wagabundą, a Melanie

Minusy:
-bardzo naiwni i czasami zbyt wyidealizowani bohaterowie
-nudne i niezaskakujące zakończenie
-niepotrzebne przedłużanie niektórych scen


4 maj 2016

Nieortodoksyjne podsumowanie kwietnia

Pożegnaliśmy już kwiecień, więc pora na małe nieortodoksyjne podsumowanie. Tym razem liczba przeczytanych książek okazała się nieco mniejsza niż w poprzednim miesiącu, bo i czasu na czytanie będzie mniej. Miałem sobie obiecać, że maju przeczytam więc, ale sesja na studiach zbliża się wielkimi krokami, więc różnie to może być... ale skupmy się na tym, co udało mi się przeczytać w ciągu kilku ostatnich tygodni.

Przeczytane w kwietniu:
1. "Jądro ciemności" Joseph Conrad
Ilość stron: 160; Ocena: 7/10; Recenzja

2. "I tu jest bies pogrzebany" Karina Bonowicz
Ilość stron: 288; Ocena: 7/10; Recenzja 

3. "Pop-pisanie" Kornel Machnikowski
Ilość stron: 159; Ocena: 7/10; Recenzja

4. "Dżoker" Michał Piedziewicz
Ilość stron: 496; Ocena: 7/10; Recenzja

5. "Krew i stal" Jacek Łukawski
Ilość stron: 384; Ocena: 8/10; Recenzja

Łączna ilość przeczytanych storn: 1487

Po raz pierwszy chyba na moim blogu doszło do takiej sytuacji, że jakiś miesiąc został zdominowany przez książki polskich autorów, bowiem na pięć przeczytanych tytułów, aż cztery pochodzą od naszych rodzimych pisarzy. Do tego poziom poszczególnych powieści był bardzo wyrównany i chyba każda z nich jest godna polecenia. Zaczynając od klasycznego wręcz "Jądra ciemności", które może być Wam znane jako jedna z lektur szkolnych, poprzez zabawne i nieco przerysowane "I tu jest bies pogrzebany", całkiem udany debiut, czyli przenoszący nas do dawnego Gdańska "Dżoker", nieco pokręcone (aczkolwiek pozytywne) "Pop-pisanie", aż do high-fantasy w postaci powieści "Krew i stal", która mnie po prostu zauroczyła swoją magią. Tak więc, jest w czym wybierać!

Dodatkowo na blogu pojawiły się:
Filmowa Niedziela #11 Barany. Islandzka opowieść
Filmowa Niedziela #12 Nad morzem
Filmowa Niedziela #13 Gwiezdne wojny. Przebudzenie Mocy

Czytaliście któryś z wymienionych przeze mnie tytułów? Koniecznie pochwalcie się, ile Wam udało się przeczytać książek w kwietniu! ;)


1 maj 2016

Filmowa Niedziela #14 Projektantka


Tytuł: Projektantka
Reżyser: Jocelyn Moorhouse
Czas trwania: 118 min.
Premiera: 14 września 2015

Dzisiejszy post miał być o wchodzącym w ten weekend do kin "Bone Tomahawk", niestety po raz pierwszy od dawna jakiś film znużył mnie do tego stopnia, że przerwałem jego oglądanie nie docierając nawet do połowy. Na niekorzyść szalę przeważyła wszechogarniająca nuda, niepotrzebne przeciąganie scen, czy też brak jakiejkolwiek muzyki, która ubarwiłaby obraz. Wychodzę jednak z założenia, że nie recenzuję filmów, których nie dokończyłem oglądać, dlatego też dzisiaj na tapet biorę nieco inną propozycję, a do "Bone Tomahawk" może wrócę... za kilka miesięcy.

Film o którym postanowiłem trochę napisać to "Projektantka", czyli australijska produkcja wyreżyserowana przez Jocelyn Moorhouse z Kate Winslet oraz Liamem Hemsworthem w rolach głównych. Opowiada ona historię Myrtle, tytułowej projektantki, która po wielu latach wraca do rodzinnego miasteczka, w którym spędziła część swojego dzieciństwa, zanim w skutek tragicznych wydarzeń odebrana została matce. Jak się później okazuje, mieszkańcy tego małego australijskiego miasteczka wciąż pamiętają wydarzenia z przeszłości i nie zamierzają głównej bohaterki traktować w sposób ulgowy. To jednak nie staje na przeszkodzie, by pozwolić Myrtle oczarować tamtejsze kobiety wspaniałymi, szytymi przez nią kreacjami i zemścić się za krzywdę, jaką jej wyrządzili.

Miasteczko w którym rozgrywa się akcja jest na tyle niewielkie, że po krótkiej prezentacji poszczególnych postaci łatwo zapamiętać kto jest kim, tym bardziej, że każdy z tamtejszych mieszkańców jest nieco przerysowany, prezentując tym samym stereotypy wśród których znajdziemy m.in. złą nauczycielkę, czy chociażby typową brzydulę marzącą o pięknym ukochanym. Aczkolwiek znajdą się również postaci idące pod prąd jak zniewieściały sierżant starający się utrzymać porządek wśród ludności.

Choć film ten promowany jest jako połączenie dramatu z komedią, elementów szczerze przyprawiających o śmiech jest zaledwie kilka. "Projektantka" to prawdziwa mieszanka gatunków i znajdziemy tu nawet nawiązania do westernów w postaci charakterystycznej muzyki oraz miasteczka wystylizowanego na wzór właśnie tych westernowskich. Takie pomieszanie skutkuje filmem bardzo nierównym, który w jednym momencie zaskakuje ciekawymi rozwiązaniami i niespodziewanymi zdarzeniami, w innym natomiast nudzi patetycznością i banalnością wątków. Warto jednak obejrzeć go do końca, ponieważ po wyjątkowo przeciętnym środku z do bólu przewidywalnym romansem w tle, przychodzi czas na ostatnie czterdzieści minut, kiedy to widza czeka kilka niespodzianek i nagła zmiana zmiana nastroju. Zakończenie ratuje cały film i sprawia, że pozostające po nim wrażenie rozpatrywać można w kwestiach pozytywnych.

Pod względem audiowizualnym "Projektantce" nie mam nic do zarzucenia. Film pełny jest wyrazistych kolorów i dobrze współgrającej z obrazem muzyki. Aktorstwo również jest na dobrym poziomie, aczkolwiek co jakiś czas widz trafia na nic niewnoszące dialogi, szczególnie te dotyczące romansu głównej bohaterki. A jeżeli już o niej mowa, to nie sposób jest nie wspomnieć o fatalnym doborze głównych postaci względem różnicy w ich wieku. Kate Winslet odgrywająca Myrtle to aktorka po czterdziestce i tak też w filmie tym wygląda. I nie pomaga tu nawet wyjątkowo jasna karnacja, tudzież tona makijażu. Wspominam o tym dlatego, że romansujący z nią Teddy, w którego wciela się Liam Hemsworth uchodzi za jej rówieśnika, a niestety, nawet pomimo postarzającej brody wygląda raczej na jej bratanka, przez co ich wątek (który dominuje środek filmu) wypada mniej realistycznie.

"Projektantka" zawarła w sobie tyle elementów, że chyba każdy odnajdzie w tym filmie coś interesującego, choć przyznam, że pewnie kobiecej części widowni obraz ten bardziej przypadnie do gustu ze względu na główną bohaterkę, silną kobietę, zdolną projektantkę, która swoimi wdziękami jest w stanie prawie każdego owinąć wokół swojego palca. Ostatecznie mimo kilku potknięć "Projektantkę" oceniam pozytywnie!


Ocena filmu

Koniecznie dajcie znać, czy widzieliście już "Projektantkę", a jeżeli nie, to czy zamierzacie ją obejrzeć :)