Tytuł: Song to Song
Reżyseria: Terrence Malick
Czas trwania: 129 min.
Premiera: 19 maja 2017
Niektórzy kinomani mogą mnie teraz zlinczować, bowiem wybrałem się na najnowszy film Terrence Malicka nie mając pojęcia o tym, jak wygląda twórczość tego reżysera. W sumie to często zdarza mi się iść do kina tylko ze względu na ciekawy zwiastun czy interesującą obsadę. Tym razem niestety nawet mistrzowsko dobrani aktorzy nie uratowali filmu "Song to Song", który okazał się być dla mnie jednym z największych rozczarowań tego roku. Oczywiście szanuję ludzi, dla których filmy Malicka mogą mieć wielką wartość, jednak ja po prostu nie kupuję czegoś takiego.
Fabuła filmu skupia się na czwórce postaci- dwóch mężczyznach i dwóch kobietach (nie jestem sobie w stanie przypomnieć ich imion, o ile w ogóle pojawiły się w filmie), których losy się ze sobą przeplatają. Jest przyjaźń, jest miłość, są też romanse, kłamstwa, wielkie ambicje i żądza sukcesu. A w tle przemysł muzyczny i gościnne udziały gwiazd takich jak Iggy Pop, Patti Smith czy Lykke Li.
Słyszałem, że filmy Malicka bywają specyficzne i nie dla każdego, no ale nie spodziewałem się czegoś tak topornego w odbiorze i na siłę naciąganego do rangi dzieła (którym w żaden sposób dla mnie nie jest). Sam początek filmu wydał mi się dosyć intrygujący. Po krótkiej ciszy pojawiła się sekwencja pociętych scen rodem z teledysków wspierana głosem z off'u. Byłem ciekaw jak po tym enigmatyczny wstępie będzie wyglądać reszta filmu. I tu pora na pierwsze rozczarowanie. "Song to Song" jest pełen dziur i pod względem montażu bardziej kojarzy się z wideoklipami muzycznymi. To co otrzymujemy na ekranie to szkielet zbudowany na ważniejszych wydarzeniach z życia głównych bohaterów. Brak jednak między nimi wypełnienia pozwalającego nadać fabule ciągłości i spójności. W tych krótkich pociętych scenkach czasami widać wielki potencjał, ale "Song to Song" najzwyczajniej w świecie nie pozwala im wybrzmieć kończąc je w najróżniejszych momentach. Dodatkowo prezentowanie takich krótkich, poucinanych scen w pewnym momencie zaczyna bardzo męczyć. Śmiem twierdzić, że przy tworzeniu najnowszej produkcji Malicka powstało wiele świetnego materiału. To po prostu widać. Szkoda tylko, że nie został on odpowiednio wykorzystany.
Największą bolączką filmu, którą naprawdę ciężko było mi znieść, była narracja prowadzona przez poszczególnych bohaterów. O ile dialogów pomiędzy postaciami nie było wcale aż tak wiele, to głosów pojawiających się z off'u było zdecydowanie za dużo. Sytuacji nie polepszał fakt, że wszystko to było jednym wielkim pseudointelektualnym metafizycznym bełkotem poniekąd narzucającym widzowi to, jak powinien interpretować to co w danym momencie ogląda na dużym ekranie. Tak jakby widz nie mógł do pewnych rzeczy dojść sam. Gdzieś w połowie seansu miałem już dość słuchania narracji, która zamiast pomagać tylko przeszkadzała. Mogłem za to skupić się na stronie wizualnej filmu, bo ta akurat zachwyca. W "Song to Song" bardzo wiele jest ujęć nakręconych z ręki oraz zbliżeń na twarze aktorów co pogłębia uczucie intymności i może dać wrażenia wnikania w ich prywatność. Niestety nawet to nie ratuje tej wydmuszki, ładniej z zewnątrz, a pustej w środku.
"Song to Song" posiada wspaniałą obsadę. Wśród głównych bohaterów znajdują się (niezwykle stonowany) Ryan Gosling, (prawdziwy aktorski diament) Michael Fassbender, (nieco nijaka) Rooney Mara oraz (niedostatecznie wykorzystana) Natalie Portman. Ponadto poza tą czwórką przez film przewija się kilka postaci drugoplanowych w tym ta grana przez Cate Blanchett. Uwielbiam tę aktorkę, jednak jej udział w tej produkcji jest kompletną pomyłką. Nie chodzi tu bynajmniej o jej umiejętności, bo widać że robi co może. Po prostu w filmie brakuje miejsca dla granej przez nią postaci. W efekcie stanowi zbędny element nie wnoszący nic nowego do przedstawionej historii. Ciekawe wydają się relacje pomiędzy poszczególnymi osobami czy też podejmowane przez nich decyzje, ale co z tego skoro wszystko to ginie w poszatkowanej całości?
Ten film jest dla mnie tym, czym jest islandzka piosenkarka Bjork. Mogę przesłuchać od czasu do czasu jej płyt, ale na dłuższą metę bywają one męczące, mimo zawartego w nich kunsztu i artyzmu. Niech więc Was nie zmyli obsada, bo to nie jest "normalny" film, na który idzie się dla przyjemności. Chociaż w trakcie seansu zdarzały się krótkie momenty zachwytu nad grą aktorów, czy prowadzeniem kamery, to jednak za mało by zatrzeć niesmak po męczarniach jakie zapewnił mi ten ciężkostrawny artystyczny bełt. Jeżeli jesteście fanami twórczości Malicka, to wycieczka na ten film może być udana... jako że ja nie jestem, "Song to Song" uznaję za totalny niewypał, przerost formy nad treścią, sztukę dla sztuki etc. Po kolejne "dzieła" tego reżysera raczej prędko nie sięgnę.
Słyszałem, że filmy Malicka bywają specyficzne i nie dla każdego, no ale nie spodziewałem się czegoś tak topornego w odbiorze i na siłę naciąganego do rangi dzieła (którym w żaden sposób dla mnie nie jest). Sam początek filmu wydał mi się dosyć intrygujący. Po krótkiej ciszy pojawiła się sekwencja pociętych scen rodem z teledysków wspierana głosem z off'u. Byłem ciekaw jak po tym enigmatyczny wstępie będzie wyglądać reszta filmu. I tu pora na pierwsze rozczarowanie. "Song to Song" jest pełen dziur i pod względem montażu bardziej kojarzy się z wideoklipami muzycznymi. To co otrzymujemy na ekranie to szkielet zbudowany na ważniejszych wydarzeniach z życia głównych bohaterów. Brak jednak między nimi wypełnienia pozwalającego nadać fabule ciągłości i spójności. W tych krótkich pociętych scenkach czasami widać wielki potencjał, ale "Song to Song" najzwyczajniej w świecie nie pozwala im wybrzmieć kończąc je w najróżniejszych momentach. Dodatkowo prezentowanie takich krótkich, poucinanych scen w pewnym momencie zaczyna bardzo męczyć. Śmiem twierdzić, że przy tworzeniu najnowszej produkcji Malicka powstało wiele świetnego materiału. To po prostu widać. Szkoda tylko, że nie został on odpowiednio wykorzystany.
Największą bolączką filmu, którą naprawdę ciężko było mi znieść, była narracja prowadzona przez poszczególnych bohaterów. O ile dialogów pomiędzy postaciami nie było wcale aż tak wiele, to głosów pojawiających się z off'u było zdecydowanie za dużo. Sytuacji nie polepszał fakt, że wszystko to było jednym wielkim pseudointelektualnym metafizycznym bełkotem poniekąd narzucającym widzowi to, jak powinien interpretować to co w danym momencie ogląda na dużym ekranie. Tak jakby widz nie mógł do pewnych rzeczy dojść sam. Gdzieś w połowie seansu miałem już dość słuchania narracji, która zamiast pomagać tylko przeszkadzała. Mogłem za to skupić się na stronie wizualnej filmu, bo ta akurat zachwyca. W "Song to Song" bardzo wiele jest ujęć nakręconych z ręki oraz zbliżeń na twarze aktorów co pogłębia uczucie intymności i może dać wrażenia wnikania w ich prywatność. Niestety nawet to nie ratuje tej wydmuszki, ładniej z zewnątrz, a pustej w środku.
"Song to Song" posiada wspaniałą obsadę. Wśród głównych bohaterów znajdują się (niezwykle stonowany) Ryan Gosling, (prawdziwy aktorski diament) Michael Fassbender, (nieco nijaka) Rooney Mara oraz (niedostatecznie wykorzystana) Natalie Portman. Ponadto poza tą czwórką przez film przewija się kilka postaci drugoplanowych w tym ta grana przez Cate Blanchett. Uwielbiam tę aktorkę, jednak jej udział w tej produkcji jest kompletną pomyłką. Nie chodzi tu bynajmniej o jej umiejętności, bo widać że robi co może. Po prostu w filmie brakuje miejsca dla granej przez nią postaci. W efekcie stanowi zbędny element nie wnoszący nic nowego do przedstawionej historii. Ciekawe wydają się relacje pomiędzy poszczególnymi osobami czy też podejmowane przez nich decyzje, ale co z tego skoro wszystko to ginie w poszatkowanej całości?
Ten film jest dla mnie tym, czym jest islandzka piosenkarka Bjork. Mogę przesłuchać od czasu do czasu jej płyt, ale na dłuższą metę bywają one męczące, mimo zawartego w nich kunsztu i artyzmu. Niech więc Was nie zmyli obsada, bo to nie jest "normalny" film, na który idzie się dla przyjemności. Chociaż w trakcie seansu zdarzały się krótkie momenty zachwytu nad grą aktorów, czy prowadzeniem kamery, to jednak za mało by zatrzeć niesmak po męczarniach jakie zapewnił mi ten ciężkostrawny artystyczny bełt. Jeżeli jesteście fanami twórczości Malicka, to wycieczka na ten film może być udana... jako że ja nie jestem, "Song to Song" uznaję za totalny niewypał, przerost formy nad treścią, sztukę dla sztuki etc. Po kolejne "dzieła" tego reżysera raczej prędko nie sięgnę.
Echhh a ja tak miałam się ochotę na to wybrać (dla Goslinga)......
OdpowiedzUsuń