30 kwi 2016

Krew i stal [RECENZJA]

Tytuł: Krew i stal
Autor: Jacek Łukawski
Ilość stron: 384
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Cena: 34,90 zł

Witajcie! Książką, o której chciałbym Wam dzisiaj opowiedzieć jest "Krew i stal" pióra Jacka Łukawskiego. To kolejny polski debiut o którym mam przyjemność pisać, tym razem jednak nie z gatunku lekkich obyczajówek, a polskiej fantastyki, z którą, co tu ukrywać, mam (chyba) niewielkie doświadczenie. No cóż, wbrew temu co sobie kiedyś założyłem, mój "pierwszy raz" z polskim fantasy nie będzie obcowaniem z "Wiedźminem"... może to i dobrze?

Jeszcze zanim przejdę do treści książki, nie mogę nie zwrócić uwagi na wspaniałą okładkę, której nie powstydziłby się pewnie sam George R.R. Martin w swojej serii "Pieśń lodu i ognia". Idealnie obrazuje ona tytuł powieści prezentując zarazem martwą, pozbawioną życia ziemię oraz stal ubrudzoną krwią. To tak naprawdę tylko mała zapowiedź tego, co czeka na nas we wnętrzu książki.

Akcja powieści rozgrywa się sto pięćdziesiąt lat po wielkiej bitwie, podczas której w wyniku zderzenia dwóch potężnych zaklęć powstała Martwica, czyli obszar niezdatny do życia, zabijający wszystkie istoty na nim przebywające. Martwica dotąd zasilana była energią kryształów znajdujących się pod ziemią, ich moc jednak osłabła szybciej niż podejrzewano, w skutek czego na Martwej Ziemi powstał niewielki przesmyk prowadzący do dawno zapomnianych krain, skrywających wiele tajemnic. W celu ich zbadania i odzyskania ważnych dla królestwa przedmiotów wysłany zostaje oddział żołnierzy wśród których znajduje się główny bohater- Arthorn.

Arthorn to postać niezwykle tajemnicza. o której niewiele się dowiadujemy na stronach pierwszego tomu z cyklu "Kraina martwej ziemi". Po zakończonej lekturze można jednak stwierdzić, że jest to bez wątpienia mężczyzna odważny, radzący sobie w zaciętej walce, dobrze odnajdujący się w długich wyprawach, a przy tym honorowy i pamiętający o swoich kompanach. Tak niewielka liczba informacji jakie otrzymujemy pozostawia otwartą furtkę dla (miejmy nadzieję) nadchodzących kontynuacji. W tym przypadku to akurat dobrze, że autor nie odkrywa od razu wszystkich kart na temat przeszłości i życia głównego bohatera. 

Przyznam, że przed sięgnięciem po "Krew i stal" miałem małe obawy, czy lektura ta aby na pewno przypadnie mi do gustu. Jak się okazało, obawy te były całkowicie zbędne, a samą powieść pochłonąłem w mniej niż trzy dni i nie okazała się ona aż tak ciężka, jak wskazywały na to niektóre z przeczytanych przeze mnie recenzji. Powieść ta choć napisana została pięknym językiem posiadającym wstawki ze staropolskiego, to stanowi bardzo przystępną pozycję, a w ciekawie skonstruowanych dialogach nie zabraknie odrobiny mocnego humoru, który na ustach czytelnika wywołać może uśmiech. 

Poza językiem w książce tej zachwyca również wykreowany przez Jacka Łukawskiego świat, choć jak mniemam w pierwszym tomie cyklu poznajemy zaledwie jego niewielki skrawek. Łączy on znany średniowieczny klimat ze słowiańskimi nawiązaniami. Nie brak tu owianych tajemnicą miejsc skrywających przed Arthornem nie lada niespodzianki, czy chociażby fantastycznych stworzeń wśród których przyjdzie nam spotkać się z m.in. smokami, kuszącymi wędrowców wilami (nazwanymi tam wiłami) i uwaga... żądnymi krwi żywymi trupami! Niektóre z tych elementów zaskakujące są nie tylko dla czytelnika, ale i dla bohaterów, którzy muszą odnaleźć się w walce z nieznanymi im dotąd niebezpieczeństwami. Już na samym początku pojawia się także magia, która jest przyczyną powstania Martwej Ziemi.

Akcja jest dynamiczna, pełna zwrotów akcji i pozbawiona jakichkolwiek nudnych przestojów. Wiele tu agresji, krwawych walk i nieobliczalności pod względem wydarzeń. Jest to naprawdę kawał dobrego, wręcz klasycznego fantasy, które bez najmniejszych wahań postawiłbym na równi z zagranicznymi tytułami o podobnej tematyce. Cieszę się, że to właśnie "Krew i stal" była pierwszą polską powieścią z gatunku literatury fantastycznej, z jaką przyszło mi się zmierzyć. Jeżeli więc interesuje Was ten tajemniczy, owiany magią świat stworzony przez Jacka Łukawskiego, koniecznie sięgnijcie po "Krew i stal", która jest pierwszym tomem cyklu o nazwie "Kraina martwej ziemi". A mi pozostaje tylko ubolewać nad tym, że książka ta skończyła się tak szybko i mieć nadzieję, że autor wyda niebawem kontynuację.

Ocena książki: 8/10

Plusy:
-połączenie średniowiecza ze słowiańskimi elementami
-tajemniczość głównego bohatera i odkrywanych przez niego krain
-dynamiczna fabuła

Minusy:
-powieść kończy się zdecydowanie zbyt szybko!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.


27 kwi 2016

Dżoker [RECENZJA]

Tytuł: Dżoker
Autor: Michał Piedziewicz
Ilość stron: 496
Wydawnictwo: MG
Cena: 39,90 zł

"Gdynia, miasto cudów", czy aby na pewno? 

"Dżoker", czyli książka napisana przez Michała Piedziewcza opowiada o grupie trzydziestolatków, którzy dążą, czasami za wszelką cenę, do szczęścia, którzy wierzą w świetlaną przyszłość Polski i którzy żyją w dynamicznie rozwijającym się mieście- Gdyni. Akcja powieści w przeważającej większości umieszczona jest we wspomnianej wcześniej Gdyni, w latach 1929-1939. Był to czas poprzedzający nadejście II wojny światowej, co autor świetnie ukazał za sprawą opisanych przez niego wydarzeń, a także bohaterów, którzy nie do końca zdawali sobie sprawę z nadchodzących zagrożeń i wielkiego zła rozwijającego się w pobliskiej Rzeszy, dzięki czemu temat wojny i Hitlera jest tylko dodatkiem do całości.

W pierwszych rozdziałach czytelnik zostaje rzucony na głęboką wodę, bowiem narrator nie przedstawia poszczególnych postaci, przez co ciężko wyłapać kim dokładnie są bohaterowie, jaką posiadają przeszłość i do czego dążą. Porozrzucane po całej powieści informacje trzeba sprawnie wyłapywać, by potem uniknąć niechcianych zagubień i zagwozdek, dotyczących zarówno bohaterów, jak samej akcji. Dlatego też "Dżoker" to książka, którą czytać trzeba świadomie, bo inaczej z jej odbiorem może być problem (człowiek uczy się na swoich błędach, prawda?). Głównych bohaterów, czyli Łucję, Krzysztofa i Adama poznajemy osobno, jednak ich losy szybko zaczynają się krzyżować, a między nimi rodzą się silne więzi przyjaźni, czy nawet miłości.

Co zaś się tyczy tematyki książki, to jest ona gdzieś pomiędzy powieścią historyczną, obyczajową, a romansem, choć w fabule nie zabraknie również tajemnic i pełnych agresji porachunków. I choć "Dżoker" to przyjemna lektura, to czasami brak w niej dramaturgii i mocnego kopniaka, który nadałby akcji trochę szybszego tempa, ponieważ ostatnie kilkadziesiąt stron najzwyczajniej w świecie mi się dłużyły, a samo zakończenie mogłoby nadejść szybciej.

Najmocniejszą stroną powieści, o której nie sposób nie wspomnieć, jest szczegółowo opisana Gdynia, miasto, które kilkadziesiąt lat temu nie było aż tak duże i spektakularne, jak jest teraz. Za sprawą Michała Piedziewicza wraz z Krzysztofem, czy Łucją przemierzamy poszczególne ulice i budynki, od podupadających hoteli, przez port, aż po po nowoczesną, mocno wybiegającą w przyszłość pocztę. Możemy również obserwować rozkwit tego nadmorskiego miasta, do którego przyjeżdżali nie tylko turyści, ale i ludzie pragnący osiedlić się na stałe, skuszeni wielkimi perspektywami, jakie oferowała im Gdynia. W kwestii opisów autor spisał się świetnie. Jego wysmakowany język wraz ze sporadycznie załączonymi zdjęciami miasta potęguje ten niezwykły klimat dawnych lat, kiedy to ludzie, mówili, zachowywali się i żyli inaczej.

I gdyby jeszcze tylko niektórzy bohaterowie byli nieco bardziej wyraziści, to mógłbym bez wahania napisać, że "Dżoker" to powieść bardzo dobra, bo choć poruszane przez nich tematy dotyczą głównie problemów życia codziennego, takich jak miłość, czy pragnienie spokojnego życia, to szybko ulatują z pamięci i giną w coraz to większych dzielnicach miasta. Tak więc po zakończonej lekturze stwierdzam, że "Dżoker" jest taki, jak jego okładka, czyli bardzo w stylu retro. Ta książka pokazuje wszystko to, co najlepsze w latach 1929-1939, ale i ukazuje nadchodzący z zachodu cień, który jednak nie jest w stanie przyćmić prywatnych rozterek postaci. Jest to debiut udany, po który powinni sięgnąć wszyscy zainteresowani przystępną historią dawnej Gdyni, wplecioną w całkiem dobrą fabułę.

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-szczegółowo przedstawiona i opisana Gdynia
-obraz przedwojennej Polski
-dobrze odwzorowany klimat dawnych lat

Minusy:
-niezbyt wyraziści bohaterowie

Za książkę dziękuję Wydawnictwu MG.


24 kwi 2016

Filmowa Niedziela #13 Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy


Tytuł: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Reżyser: J.J. Abrams
Czas trwania: 135 min.
Premiera: 18 grudnia 2015

Ostatnio panuje moda na przywracanie do życia kasowych i przy tym kultowych serii. Bo jeżeli możemy widzowi zapewnić kilka godzin dobrej rozrywki... czy też raczej wyłuskać z niego ogrom pieniędzy, to czemu by nie? Takim oto sposobem rok temu na wielki ekran powróciły nie tylko uwielbiane przez wielu dinozaury w "Jurassic World", ale i długo oczekiwane "Gwiezdne wojny" w postaci nowej trylogii, którą rozpoczyna część zatytułowana "Przebudzenie Mocy". I żeby nie było niedomówień, ja nigdy wielkim fanem "Gwiezdnych wojen" nie byłem. Na innych filmach się wychowałem, a po tę serie zdecydowałem się sięgnąć dopiero w momencie, gdy światło dzienne wyszedł najnowszy sequel, o którym w tej recenzji mowa. I nie pobiegłem na niego w noc premiery. Obejrzałem go dopiero niedawno, kiedy cały ten szał nieco opadł. Jak więc wypadły "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy"?

No cóż, zaczyna się tak jak zwykle, od znanego wszystkim motywu muzycznego i charakterystycznych napisów przybliżających widzowi niektóre z istotnych wydarzeń, wokół których kręcić będzie się akcja w filmie osadzonym trzydzieści lat po bitwie o Endor i upadku Sithów. Potem wrzuceni zostajemy w wir akcji, gdzie stopniowo poznajemy nowych bohaterów, z którymi obcować będziemy w tej, jak i zapewne kolejnych częściach "Gwiezdnych Wojen". Niestety nie każda postać wydaje się dobrze dopasowana. Najbardziej irytującą osobą okazał się czarnoskóry Finn grany przez Johna Boyega. Na plus za to można wytypować Rey, w którą wciela się Daisy Ridley. Jest to kolejna silna kobieca postać, która podbije serca widzów. Poza nową obsadą w filmie znajdują się również bohaterowie znani z poprzednich części, w tym Han Solo, Księżniczka Leia, czy Luke Skywalker. 
Jeżeli zaś chodzi o fabułę, to "Przebudzenie Mocy" jest możliwie najbezpieczniejszą kontynuacją, jaką tylko można było stworzyć. Po raz kolejny chodzi o walkę dobra ze złem i wmieszanych w to rycerzy Jedi, a ciemną stronę mocy reprezentują postaci wykreowane na wzór Lorda Vadera i Imperatora. I choć dzieje się dużo, a akcja szybko posuwa się do przodu, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wszystko to już było pokazane w poprzednich filmach z tej serii. Niektóre ze scen i wydarzeń to istna powtórka z rozrywki, która jednak mimo braku oryginalności urzeka pod względem audiowizualnym za sprawą cudownej muzyki, spójności w montażu i przejściami pomiędzy poszczególnymi scenami, które sprawnie przywracają tak dobrze znany klimat z sześciu przednich części "Gwiezdnych Wojen". Samo zakończenie w jakiś sposób jest spektakularne, aczkolwiek pozostawia wiele pytań i niedomkniętych wątków, co daje dużo kreatywnej przestrzeni dla kontynuacji. 

Być może, gdyby nie to długie, wieloletnie oczekiwanie, film zostałby odebrany z nieco mniejszym entuzjazmem. Trochę smutne jest to, że mając w rękach tak kasową serię, która i tak przy każdym kolejnym filmie zarobi fortunę, tworzy się coś tak wtórnego, stosując najprostsze z możliwych rozwiązań, przywołując znane motywy i kreując bohaterów na wzór tych już znanych. "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" jako odrębny film pewnie dostałoby ode mnie wyższą ocenę, tutaj jednak nie sposób odciąć się od dwóch poprzednich trylogii i jakkolwiek uniknąć porównań. Z jednej strony moje oczekiwania zostały zaspokojone, bo trzymałem dwie godziny dobrej, niekoniecznie mądrej rozrywki, a przecież tym z założenia "Star Wars" miało być. Z drugiej strony pewne elementy zawiodły i pozostaje mieć tylko nadzieję, że dalsze dwa sequele poprowadzą nas inną drogą, dzięki czemu unikniemy zakończenia rodem z "Powrotu Jedi", czy "Zemsy Sithów".
"Przebudzenie Mocy" dla fanów "Gwiezdnych wojen" to pozycja obowiązkowa, jednakże polecę ją wszystkim, którzy nie są zrażeni do tej serii. Dynamiczna akcja, sceny walki, muzyka i dawka humoru (w którym nie brakuje również sucharów) w tej kombinacji dają film, przy którym dobrze bawić może się cała rodzina.

Ocena filmu


A czy Wy jesteście fanami "Gwiezdnych wojen"? Jeżeli tak to jestem ciekaw, czy "Przebudzenie Mocy" zaspokoiło wasze oczekiwania.


20 kwi 2016

Pop-pisanie [RECENZJA]


Tytuł: Pop-pisanie
Autor: Kornel Machnikowski
Ilość stron: 159
Wydawnictwo: Fundacja OKO-LICE KULTURY

"Pop-pisanie" to druga już, po debiutanckim "Albinosie", książka, a dokładniej zbiór opowiadań, autorstwa Kornela Machnikowskiego. Jest to moje pierwsze i do tego nieoczekiwane spotkanie z jego twórczością. Opis zamieszczony na tyle "Pop-pisania" głosi: "zaczynamy od codzienności w pierwszym opowiadaniu, następnie rzeczy się udziwniają, z czasem dochodzi sztuka, wreszcie od sztuki uciekamy w stronę utopii (...)" i robi to nie tylko duży apetyt na lekturę, ale również stawia wysokie oczekiwania względem treści. Czy jednak jest ona tak atrakcyjna, jak wymyślna i zwracająca na siebie uwagę okładka?

Przyznam, że czytając poszczególne opowiadania bez wcześniejszego zapoznania z opisem książki, ciężko jest znaleźć elementy, które w klarowny sposób by je powiązały, tak by czytelnik nie musiał wytężać mózgu. Bo opowiadania Kornela Machnikowskiego, ich układ i zawartość, kuszą, by doszukać się w nich elementów wiążących, co nie zawsze bywa proste, o ile w ogóle możliwe. Historie napisane przez autora są mocno zróżnicowane zarówno pod względem tematyki (choć wszystkie w jakimś stopniu dotykają szeroko pojętej popkultury i sztuki) jak i ich atrakcyjności. Wśród trzynastu opowiadań znalazły się oczywiście takie, które wypadły mi z pamięci zaraz po ich przeczytaniu, jak i te, które od kilku dni siedzą mi w głowie. 

Wybór formy książki, w postaci opowiadań, z jednej strony jest zaletą, a z drugiej wadą. Bo kiedy któraś z historii nas nie zainteresuje, można pocieszyć się myślą, że kilka stron dalej i tak będziemy czytać o czymś zupełnie innym, wypełnionym nowymi bohaterami, przeżywającymi coraz to inne problemy. Z drugiej zaś strony taka forma nie daje szansy na nawiązanie bliższych kontaktów między czytelnikiem, a postaciami i światem wykreowanym. Stanowi to również bardzo bezpieczną przestrzeń dla autora, bo nie trzeba aż tak bardzo brnąć w wykreowany przez siebie świat przyszłości i charakterystykę postaci. 

Ze wszystkich opowiadań najbardziej w pamięć zapadło mi to zatytułowane "jeden numerek", pisane z perspektywy żyjącego w przyszłości mężczyzny, ochroniarza, który  nadzoruje intrygującą procedurę przydzielania tytułowego numerka determinującego przyszły zawód danego człowieka. To niewątpliwie jedno z tych opowiadań wpisujących się w kanon wspomnianej utopii/antyutopii, które dodatkowo ukazało pomysłowość autora. Mogę sobie tylko wyobrazić jak dobra mogłaby być książka normalnej długości, wykorzystująca tę modną (aczkolwiek w tym przypadku oryginalną) tematykę dystopii. Prawdopodobnie każdy, kto po "Pop-pisanie" sięgnie, znajdzie wśród tych trzynastu, własne, ulubione opowiadanie i całość zinterpretuje na swój niepowtarzalny sposób.

Humoru w książce jest niewiele, choć mogłoby się początkowo wydawać, że tak zakręcona twórczość będzie nią wprost przeładowana. Opisów również nie ma tu w nadmiarze, działa to jednak na plus, bowiem w połączeniu w lekkim piórem oraz licznymi, nawiązaniami do sztuki daje bardzo nieszablonowe opowiadania z domieszką enigmatyczności. Po zakończonej lekturze dostrzec można zapędy autora do stworzenia czegoś większego, co  i podkreślam słowo "stworzenia", ponieważ "Pop-pisanie" mimo moich ochów i achów arcydziełem nie jest i jak każda "normalna" książka posiada swoje małe wady i nie każdemu może się spodobać.

Nie sądziłem, że tak pozytywne wrażenie wywrze na mnie "Pop-pisanie". Kornel Machnikowski to autor nie tylko młody, ale i zdolny. Może i napisana przez niego książka nie jest lekturą, którą pamiętać będę za rok, niemniej jednak to dobry początek i mogę mieć tylko nadzieję, że autor dobrze spożytkuje swój talent i wielokrotnie jeszcze o nim usłyszę, tudzież zrecenzuję wydane przez niego powieści. Jeżeli więc jesteście zainteresowani zbiorem tych opowiadaniami, sięgnijcie po "Pop-pisanie", odskocznię od standardowego i nudnego życia w świat wypełniony różnoraką sztuką.

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-zróżnicowane, niezbyt długie opowiadania
-lektura na jeden wieczór
-napisana lekkim piórem
-w jakiś sposób książka jest enigmatyczna

Minusy:
-niektóre z opowiadań pozostawiają niedosyt

Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję Kornelowi i przy okazji zapraszam na jego stronę o TUTAJ.


13 kwi 2016

I tu jest bies pogrzebany [RECENZJA]


Tytuł: I tu jest bies pogrzebany
Autor: Karina Bonowicz
Ilość stron: 288
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Cena: 34,90 zł

Jeżeli myślicie, że w książce o której dzisiaj będzie mowa zaznacie jakiejkolwiek normalności, to jesteście w głębokim błędzie. "I tu jest bies pogrzebany" to komedia autorstwa Kariny Bonowicz. Bohaterowie przez nią wykreowani dalecy są od ideałów. W ten sposób dane jest nam poznać m.in. Edwarda, niespełnionego pisarza uzależnionego od relanium, jego żonę Marię obsesyjnie obawiającą się starości, czy chociażby Ninę, kobietę która nie potrafi być dla nikogo miła i która wmawia sobie każdą istniejącą chorobę. Taka mieszanka skrajnie różnych postaci gwarantuje czytelnikowi dobrą i niezapomnianą zabawę.

Narratorów w książce jest tyle, ile głównych bohaterów, co sprawia, że wiele sytuacji czytelnik jest w stanie obserwować z kilku różnych perspektyw. Zapobiega to nudzie i wprowadza dużą różnorodność, biorąc pod uwagę to, że rozdziały są wyjątkowo krótkie i co rusz naszym narratorem jest ktoś inny. Dodatkowo ich losy krzyżują się tworząc wybuchowe duety kompletnych przeciwieństw. Czarny humor w tej powieści pojawia się już od pierwszej strony i towarzyszy do samego końca. Przy tej książce nie sposób jest się nie śmiać (nawet w miejscach publicznych- sam to przerabiałem) tym bardziej, że autorka jakże zręcznie operuje lekkim językiem, przesyconym humorem, ironią i ciekawymi porównaniami. Nie brak tu również licznych nawiązań do codziennego życia prowadzonego przez polaków, choć wszystko to ukazane zostało w mocno przerysowany sposób, niewątpliwie jednak koncentrując fabułę na problemach poszczególnych postaci, pisarka chciała (jak mniemam) przekazać, że żaden człowiek nie jest idealny i posiada problemy, które dla innych mogą wydać się śmieszne (jak obsesyjny strach Marii przed starością), dla nas jednak będą czymś ważnym, wręcz nieodłącznym elementem życia, który w jakiś sposób określa to jacy jesteśmy. 

W pewnych aspektach książka Kariny Bonowicz kojarzyła mi się z "Ośćmi" Ignacego Karpowicza i bynajmniej nie jest to krytyka związana z jakimkolwiek oskarżeniem o plagiat, szczególnie, że przez powieść Kariny przeszedłem bez jakichkolwiek przestojów i dłużyzn, które zdarzyły mi się podczas czytania "Ości". Niemniej jednak obie te książki łączy pokaźna liczba narratorów i czarny humor wypełniający każdą stronę powieści. Jeżeli więc szukacie czegoś lekkiego, zabawnego, co oderwie Was od opasłych i ciężkich w odbiorze tomiszczy, a jednakowo będzie lekturą, do której czytania nie będzie Wam wstyd się przyznać, to "I tu jest bies pogrzebany" sprawdzić się powinien znakomicie. Ja podczas czytania ubawiłem się jak nigdy i to chyba potwierdza, że po twórczość Kariny Bonowicz warto sięgnąć!

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-pełna czarnego humoru i ironii
-posiada kilku narratorów
-bohaterowie dalecy od bycia idealnymi
-krótkie rozdziały

Minusy:
-brak


10 kwi 2016

Filmowa Niedziela #12 Nad morzem


Tytuł: Nad morzem
Reżyser: Angelina Jolie
Czas trwania: 132 min.
Premiera: 20 listopada 2015

To chyba jeden z niewielu przypadków, kiedy cieszę się, że jakiegoś filmu nie musiałem oglądać w kinie. "Nad morzem" to także przykład przerostu ambicji nad możliwościami. Bo czy jedna Angelina Jolie jest w stanie unieść na swoich barkach scenariusz, reżyserię i zagranie jednej z głównych ról? Otóż nie. Bo choć jako aktorkę podziwiam ją za kilka wspaniałych ról, to jednak nie jest ona alfą i omegą i również jej zdarzały się nietrafione role w do bólu przewidywalnych i oklepanych filmach akcji. Jak zatem wypada "Nad morzem", czyli drugi po (ponoć bardzo dobrym) "Niezłomnym" filmie w reżyserii Jolie? No więc wypada kiepsko... bardzo kiepsko.

"Nad morzem" opowiada historię małżeństwa Rolanda i Vanessy, którzy wybierają się w podróż do położonego we Francji kurortu. Czas spędzony tam ma zapewnić im nie tylko odpoczynek, ale również zainspirować Rolanda do napisania kolejnej powieści. Jak się okazuje, będzie to również czas na poukładanie swojego życia, odbudowanie sypiącego się związku i pogodzenie z przeszłością. Może i brzmi to pięknie, rzeczywistość jednak pozostaje brutalna, przez co "Nad morzem" do dobrych melodramatów zdecydowanie nie należy.
Prawdopodobnie, gdyby nie to, że film sygnowany był nazwiskiem Jolie & Pitt, to nigdy bym go nie obejrzał. Przed seansem nie zrażały mnie nawet mocno podzielone opinie zarówno wśród krytyków, jak i widzów. Bardzo chciałem wierzyć, że najnowsze "dzieło"Angeliny będzie w jakiś sposób interesujące. Niestety w "Nad morzem" do poprawki jest praktycznie wszystko. Stosunkowo niewielka obsada aktorska ze znanych nazwisk nie oferuje nikogo poza wspomnianymi już Angeliną Jolie i Bradem Pittem. Postaci przez niech wykreowane są do bólu płaskie i pozbawione silnego charakteru. Z tych dwojga jedynie Pitt jako tako daje sobie radę, próbując tchnąć w swojego bohatera choć trochę życia, to jednak za mało, by nadrobić bezbarwną Jolie, która niefortunnie zdominowała cały seans. 

Widz ma okazję oglądać Angelinę leżącą w zamyśleniu na łóżku, Angelinę siedzącą przed toaletką, Angelinę w wannie, na balkonie i nostalgicznie przechadzającą się po terenach otaczających hotel. Sceny te są zbędne, nie wnosząc do ogółu niczego sensownego, a jedynie wydłużając i tak już zbyt długi film. Te tzw. "sceny zapychacze" wraz z jakimkolwiek brakiem dynamiki, emocji i dramaturgii sprawiają, że całość dłuży się niemiłosiernie i naprawdę ciężko jest dotrwać do (nieciekawego) zakończenia. Mimo stosunkowo niewielkiej liczby i tak już banalnych dialogów, ciężko jest zrozumieć problemy dzielące Rolanda i Vanessę, jak i cel do którego dążą o ile można powiedzieć, że fabuła ma jakikolwiek cel, bo na pewno nie jest nim pisanie przez Rolanda książki, które szybko znika w tle.
O pomstę do nieba woła montaż, tak nieprofesjonalny, szczególnie w scenie rozmowy Vanessy z Rolandem, która odbywa się w łazience. Przy każdym cięciu kamera przesuwa się wtedy o kilka centymetrów w bok albo do przodu. Pocięta również została wypowiedź Pitta, która urwana zostaje przed wypowiedzeniem ostatniego słowa. I jak w takim momencie widza ma nie trafić szlag. Jedynym pozytywnym elementem filmu jest jego jasna, słoneczna kolorystyka i całkiem ładne  stroje i krajobrazy (które i tak w pewnym momencie zapętlają się do znudzenia). Chciałbym napisać też coś pozytywnego o muzyce, aczkolwiek po kilku dniach od seansu, w mojej głowie nie pozostał żaden dźwięk gony zapamiętania.

Można by długo gdybać nad tym, co w filmie jest do poprawki. Nic niestety zmienić już nie można i pozostaje więc zaakceptować fakt, że film ten do udanych nie należy.

Nikt mi nie odda zmarnowanych dwóch godzin życia, które spędziłem oglądając "Nad morzem". Mogę jednak oszczędzić Wam to, przez co ja musiałem przejść. Nie oglądajcie tego filmu, bo naprawdę nie warto. Jeżeli już zależy Wam, by obejrzeć jakiś film w reżyserii Angeliny Jolie, to sięgnijcie po "Niezłomnego", ponieważ "Nad morzem" nie oferuje ani dobrej gry aktorskiej, ani ciekawej fabuły, ani nawet jakichkolwiek zwrotów akcji. Następnym razem jeżeli jakiś aktor będzie brał się za zabawę w reżysera... ja podziękuję. Wystarczy mi tych "wrażeń".

Ocena filmu


Filmowa Niedziela #11 Barany. Islandzka opowieść

Tytuł: Barany. Islandzka opowieść 
Reżyser: Grimur Hakonarson
Czas trwania: 90 min. 
Premiera: 12 luty 2016

Nieczęsto zdarza mi się oglądać filmy, których cała akcja osadzona jest na Islandii. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest to prawdopodobnie pierwszy taki film, który udało mi się obejrzeć. Mimo wręcz baśniowego krajobrazu, jaki Islandia oferuje, film "Barany" skupia się na bardziej przyziemnych sprawach pozostając niedużą i niezbyt komercyjną produkcją. 

Historia opowiedziana w filmie skupia się na dwóch braciach- Gummim i Kiddim- sąsiadach, których mimo wspólnej miłości do hodowli owiec dzieli kilkudziesięcioletni konflikt, który pogłębia się w momencie, kiedy wśród stada owiec Kiddiego odnaleziony zostaje chory baran zwiastujący nadchodzące kłopoty. Obaj bracia będą musieli wybrać pomiędzy działaniem na własną rękę, a współpracą w walce z groźnym wirusem mogącym odebrać im to, co kochają najbardziej na świecie.
"Barany. Islandzka opowieść" to oszczędny w środkach wyrazu obraz, skupiający się na spokojnym życiu dalekim od wielkomiejskiego zgiełku. Główni bohaterowie to osoby dojrzałe świetnie zagrane przez aktorów na ogół w Polsce nieznanych. Ich życia nie dominuje wszędobylska technologia, a samych bohaterów cieszą proste rozrywki chętnie zakrapiane alkoholem. Na relacje zachodzące między nimi zwrócona zostaje największa uwaga. Film ten dzięki temu pokazuje, czy rzeczywiście na rodzinie można polegać w obliczu największych problemów, które pozornie są nie do rozwiązania. Poza świetnie ukazanymi relacjami między braćmi, wspaniale pokazana została więź jaka łączy człowieka ze zwierzętami, które dla ich właściciela są praktycznie wszystkim. 

Dodatkowo "Barany" ukazują piękno życia na Islandii, jak i samej wyspy, a wszystko to za sprawą surowych i przepełnionych rwącym wiatrem szaro-zielonych górskich krajobrazów, które można podziwiać na ekranie przy dźwiękach natury, tudzież zgrabnie dopasowanej do klimatu muzyce. Choć akcja rozwija się stosunkowo spokojnie, to widz może liczyć na kilka mocniejszych scen, w których nie zabraknie emocji, czy dynamiki i ciekawych rozwiązań użytych chociażby w zakończeniu, które pozostawiło mnie na kilka chwil oniemiałego z wrażenia.
Mogłoby się wydawać, że "Barany. Islandzka opowieść" to film nieskomplikowany. Jednak po głębszym zastanowieniu okazuje się, że niesie on ze sobą więcej niż piękna oprawa audiowizualna. W obrazie wyreżyserowanym przez Grimura Hakonarsona wszystko ze sobą współgra i zachwyca. Zaczynając od zwyczajności bohaterów, problemów ich dotykających (trudne relacja, utrata dobytku, rozpacz i alkoholizm), a kończąc na wydźwięku zakończenia. Jeżeli więc jesteście ciekawi, jak wypada kino islandzkie, koniecznie obejrzyjcie ten film. Nie pożałowałem ja, nie pożałujecie i Wy. Mogę mieć tylko nadzieję, że jeszcze nie jeden raz będę mieć okazję obejrzeć coś tak dobrego, zrealizowanego na intrygującym lądzie Islandii. 

Ocena filmu

Kto widział, a kto chce obejrzeć ten film? Jakie były wasze wrażenia? Koniecznie dajcie znać!


6 kwi 2016

Jądro ciemności [RECENZJA]


Tytuł: Jądro ciemności
Autor: Joseph Conrad
Ilość stron: 160
Wydawnictwo: MG
Cena: 29,90 zł

Kiedy chodziłem do szkoły obowiązkowych lektur unikałem jak ognia, znajdując bardziej interesujące książki. Jednak teraz, bez żadnego przymusu postanowiłem nadrobić kilka z nich, w tym i "Jądro ciemności" pióra Josepha Conrada, by przekonać się, czy rzeczywiście czytanie lektur szkolnych to taka męka. 

Akcja "Jądra ciemności" osadzona jest w końcowych latach XIX. wieku. Książka ta dodatkowo posiada dwóch narratorów. Fabuła natomiast koncentruje się na podróży na czarny i nieokiełznany ląd pełen w celu kolonizacji i sprowadzaniu cennego surowca- kości słoniowej. Głównym bohaterem jest Marlow, który przez zdecydowaną większość powieści jest również narratorem. Za pomocą swojego parowca stara się on dotrzeć do serca dżungli, gdzie znajduje się Kurtz- postać wręcz legendarna wśród osób pracujących na czarnym lądzie.

Problematyka powieści kręci się głównie wokół bezduszności oraz bezwzględności kolonizatorów, którzy ludzi czarnoskórych traktują jak zwierzęta, spinając ich łańcuchami i zmuszając do pracy ponad własne siły. Choć to właśnie murzyni ukazani zostali jako kanibale będący w stanie zjeść ludzkie mięso, to właśnie ludzi białoskórych odebrałem jako tych bardziej nieludzkich, bo pomimo tego, że pochodzili z krajów cywilizowanych, zachowywali się w sposób karygodny, niegodny miejsc, z których pochodzili  Utwór ten jest również krytyką działań kolonizacyjnych, dążących do zniewolenia dzikiej ludności. Poza tym "Jądro ciemności" na przykładzie Kurtza ukazuje świetny obraz popadnięcia w obłęd i szaleństwo. Staje się on tyranem, tracąc swoje człowieczeństwo, wszelką moralność i poddając się dzikiemu otoczeniu, które uwydatnia w nim to co najgorsze. 

"Jądro ciemności" to książka, którą trzeba czytać w skupieniu i niewątpliwie ze względu na swoje przesłanie i piękny język stanowi ona bardzo przyjemną lekturę. Jej prawdopodobnie największą wadą jest długość, bowiem powieść ta ma mniej niż dwieście stron i w trakcie czytania wielokrotnie odczuwałem niedosyt. Niektóre sceny można było wydłużyć i przede wszystkim poświęcić więcej czasu Kurtzowi, postaci tak nieobliczalnej i fascynującej. Po prostu zaczyna i kończy się zbyt szybko. Czasu jest tylko tyle, by uszczknąć najważniejszych problemów i zaszczepić w czytelniku chęć odkrycia tego, jaki naprawdę jest legendarny Kurtz.

Uogólniając, po "Jądro ciemności" warto sięgnąć, szczególnie, że jego przeczytanie nie zajmie zbyt wiele czasu, a warto tę książkę poznać ze względu na przesłanie, jakie ze sobą niesie i możliwość odbycia wraz z Marlowem pełnej niebezpieczeństw podróży po nieznanej dziczy.

No i jak się okazało... lektury szkolne nie gryzą. Przynajmniej w momencie, kiedy się je czyta z własnej nieprzymuszonej woli!

Ocena książki: 7/10

Plusy:
-krytyka zniewalania ludności
-ciekawy obraz szaleńca pozbawionego moralności

Minusy:
-całość zaczyna się i kończy zbyt szybko


Za książkę dziękuję Wydawnictwu MG.

1 kwi 2016

Nieortodoksyjne podsumowanie marca

Po niezbyt srogiej ziemie przyszła pora na wiosnę, która poza budzącą się do życia zielenią przyniosła kilka książek, które udało mi się przeczytać i kilka, które na przeczytanie dopiero czekają na moich półkach. Przejdźmy więc do rzeczy.

Przeczytane w marcu:
1. "Ezotero. Córka wiatru" Agnieszka Tomczyszyn
Ilość stron: 274; Ocena: 4/10; Recenzja

2. "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" Leslye Walton
Ilość stron: 299; Ocena: 8/10; Recenzja

3. "Wytańczyć marzenia" Michaela De Prince & Elaine De Prince
Ilość stron: 272; Ocena: 7/10; Recenzja

4. "Dzieje Tristana i Izdoly"autor nieznany
Ilość stron: 288; Ocena: 6/10; Recenzja

5. "Od urodzenia" Elisa Albert
Ilość stron: 272; Ocena: 6/10; Recenzja

6. "Żniwa Zła" Robert Galbraith
Ilość stron: 480; Ocena: 6/10; Recenzja

7. "Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta" Claire North
Ilość stron: 464; Ocena: 8/10; Recenzja

Łączna ilość przeczytanych stron: 2349


Z liczby przeczytanych książek jestem jak najbardziej zadowolony, gorzej tylko z tym, że większość z nich pod względem treści była po prostu przeciętna. Jak dotąd w marcu najlepiej wypadły baśniowe i magiczne "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" oraz nieco mniej baśniowe, aczkolwiek wciąż brodzące w fikcji literackiej "Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta". Jak widać długie tytuły okazały się lepsze.

Dodatkowo na blogu pojawiły się:

Przyszła wiosna, to i czytanie idzie lepiej. A Wam ile w marcu udało się przeczytać? Koniecznie pochwalcie się wynikiem :)