25 gru 2014

Dziedzictwo Tom II- Christopher Paolini

Jeżeli masz lat naście- powiedzmy, że mniej niż osiemnaście, lubisz fantastykę, lecz Tolkienowska twórczość jest dla Ciebie czymś nazbyt ciężkim- sięgnij po Dziedzictwo autorstwa Christophera Paoliniego. Cala seria powinna w pełni zadowolić niezbyt wymagającego czytelnika.

Po pierwszą część, czyli "Eragona" sięgnąłem będąc dzieciakiem, który tamten moment nie potrafił odróżnić literatury dobrej od przeciętnej. Książkę tę pochłonąłem w ciągu kilku dni, bowiem przygody nastoletniego chłopca, który przypadkiem natrafia na smocze jajo wydały mi się wówczas czymś wspaniałym. Dodajmy do tego jeszcze wyimaginowaną krainę Alagesię, którą rządzi zły król Galbatorix, tak bardzo podobną na tle rasowym do Tolkienowskiego Śródziemia. Na tamten moment zachwyt był wręcz wymagany. Nie bez powodu jednak, ponieważ cała seria (początkowo nazywana trylogią) zapowiadała się naprawdę obiecująco. Paolini zaczynał pisać jako nastolatek, dla nastolatków, nic w tym dziwnego że przygody Eragona szybko podbijały serca młodych czytelników. Po kontynuacje Eragona zatytułowane "Najstarszy" oraz "Brisingr" sięgnąłem po upływie kilku lat i choć nadal mógłbym powiedzieć, że zostały dobrze napisane, momentami dłużyły się, wyzwalając u mnie uczucie nudy i chęci przeczytania czegoś całkiem innego. Pomimo tego, że autor wprowadzał do fabuły coraz to nowsze wątki, odkrywał nieznane dotąd skrawki lądu Alagaesii, a bohaterów łączył uczuciami większymi niż przyjaźń, wobec dorastającego czytelnika stał się bezradny. Dopiero teraz widzę, jak oklepanych schematów trzymał się Paolini oraz jak wiele uszczknął z twórczości wybitnych pisarzy z wyżej wspomnianym Tolkienem na czele. Czułem się jednak zobowiązany by sięgnąć po ostatni tom, który na celu miał zakończenie walki Eragona i jego smoczycy Saphiry ze złym Galbatorixem. I tu pojawił się pierwszy problem, bowiem w Polsce ostatnia (czwarta) książka rozbita została na dwie osobne części. Żądza pieniądza, czy też lenistwo tłumaczy, którzy nie wyrobili się w czasie? Nie wnikam, choć fanom książek Christophera Paoliniego na pewno nie było do śmiechu, że za ostatnią część płacić muszą podwójnie. Cały zabieg również negatywnie wpłynął na moją ocenę książki, która zamiast elektryzować, cięgnie się w nieskończoność. Mam oczywiście na myśli Dziedzictwo Tom II.

Książka ta opiera się na kilku kluczowych wydarzeniach, którymi są: wizyta w Vroengardzie, ostateczna walka z Galbatorixem oraz to co dzieje się później. Oczywiście to co dzieje się po walce z Galbatorixem można rozbić na kilka mniejszych podpunktów, ja jednak nie wiedzę w tym sensu. Oczekiwałem, że zakończenie będzie spektakularne i do tego z mocnym przytupem. Niestety się myliłem. Akcja rozpisana na ponad czterysta stron, pełna jest nic niewnoszących rozważań bohaterów, które irytują mniej lub bardziej. Prowodyrem w kategorii irytacji niezaprzeczalnie jest Roran- kuzyn smoczego jeźdźca Eragona. W jednej chwili martwi się o swoją ciężarną żonę Katrinę, rozmyślając o sensie walk z imperium, by kilkanaście stron dalej mordować z zimną krwią dziesiątki żołnierzy, nie mając wielu okazji, by dostać porządnego prztyczka w nos. Chociaż jest to bohater działający po stronie dobra, jego zachowanie sprawiło, że perspektywa nagłej śmierci tejże postaci, nie wywoływała u mnie żalu. O zgrozo, mam tylko nadzieję, że Christopher Paolini celowo stworzył go takiego, a nie innego.

Mimo iż większość wydarzeń ma wpływ na dalszą akcję i napędza spiralę, mającą prowadzić do wielkiego końca, nie wciąga. W momencie (a nie było ich zbyt wielu), gdy już naprawdę udało mi się zaczytać i ciekaw byłem co stanie się za chwilę, następowało przejście w rozdziałach do innego bohatera, najczęściej wyżej wspomnianego Rorana, co niestety denerwowało i psuło cały ten znikomy klimat, czy też rosnące napięcie. O ile w poprzednich tomach było to całkiem na miejscu, bowiem wiele postaci rozrzuconych było po całej Alagaesii o tyle teraz, kiedy wszyscy przebywali praktycznie w tym samym miejscu, wydało mi się to zbyteczne.

W oczy rzuca się tu również swoisty brak oryginalności. Wiele z wplecionych tu pomysłów zdaje się być niezwykle wymuszona i niedopracowana, tak jakby autor wyczerpał swój zasób kreatywności. Budując skomplikowaną fabułę, powinno się również pomyśleć o skomplikowanym lub chociaż nietuzinkowym zakończeniu. W tym właśnie "wielkim finale" przelewa się czara goryczy, ponieważ Paolini stworzył czarne charaktery, które potencjalnie są nie do zniszczenia i kiedy czytelnikowi brak już pomysłów, w jaki sposób można wyplenić zło okazuje się, że istnieje jakiś idealny, wręcz banalny i do tego niewymagający od pisarza sposób na wygraną dobra nad złem. Ja rozumiem, że autor mógł być już zmęczony, jednak jakieś zobowiązania wobec czytelników pozostają. Zakończenie może usatysfakcjonować piętnastolatka, ale nie mnie.

Na plus zaliczam Eragona i Saphirę, którzy nadal zachowują czystość umysłu i z pośród wszystkich, chyba jako jedyni wzbudzają sympatię. To właśnie ich wątek w całej książce wydaje się być najciekawszy. Pozytywnie wypadają również opisy nowo poznanych miejsc, a jest ich całkiem sporo, w tym szczątki dawnej świetności smoków zachowane w Vroengardzie, czy też miasto Uru'baen będące kryjówką zła wcielonego (Galbatorixa).

Podsumowując, mocno się zawiodłem na Dziedzictwie Tom II. Czytając tę książkę, często się irytowałem i miałem ochotę sięgnąć po coś ciekawszego. Mimo wszystko wytrwałem do końca. Zakończenie całej serii nie jest wystarczająco mocne. Bez skrupułów z całości wyciąłbym kilka niepotrzebnych rozdziałów, a to co zajmuje ostatnie sto stron książki skrócił o połowę. Ponoć miał być słodko-gorzki finał, a jest słodko-gorzka recenzja. Unikałem opisywania akcji, by zanadto nie spoilerować, co udało mi się chyba nieźle. Jeżeli kochacie Eragona bądź Saphirę... i tak to przeczytacie, nawet mimo niezbyt pozytywnej opinii z mojej strony.

OCENA KSIĄŻKI: 4,5/10


4 gru 2014

Jedwabnik- Robert Galbraith

Każdy z nas wie kim jest J.K. Rowling. Wydane przez nią książki o Harrym Potterze zyskały ogromny sukces i na dobre wpisały się do historii literatury młodzieżowej. Kilka lat po zakończeniu serii mówiącej o przygodach młodego czarodzieja pisarka powróciła z powieścią o tytule "Trafny Wybór". Pomimo pozytywnego odbioru ze strony krytyków, liczne porównania do Harrego Pottera były tu nieuniknione i zarazem bardzo dla niej krzywdzące. Jak widać fani twórczości Rowling nie byli przygotowani na zupełnie nową historię, przepełnioną czarnym humorem, umieszczoną w szarej rzeczywistości miasteczka Pagford, w którym to główni bohaterowie zmierzali się ze swoimi problemami.

Rok po wydaniu "Trafnego Wyboru" na rynek trafiło "Wołanie Kukułki", będące kryminałem napisanym pod nazwiskiem nieistniejącego Roberta Galbraith. Szybko wyszło na jaw, kto jest prawdziwym autorem tej książki. Zarówno krytycy, jak i czytelnicy nie kryli zachwytu i pochwał nad nowym dziełem pani Rowling. Pisarka świetnie odnalazła się w całkiem nowej dla niej, kryminalnej odsłonie. I choć "Wołanie Kukułki" nie należy do książek przełomowych, w idealny sposób spełnia wszystkie kryteria narzucone przez ten gatunek literacki. Śledztwo prowadzone przez głównego bohatera, Cormorana Strike i jego asystentkę Robin, okazało się na tyle porywające jak i zaskakujące, że nie trzeba było więc długo czekać na potwierdzenie informacji dotyczącej kontynuacji książki.

"Jedwabnik" o którym dzisiaj mowa, do polskich księgarni trafił we wrześniu. Po rozwiązaniu sprawy związanej z Lulą Ladry, Strike trafił na pierwsze strony gazet, dzięki czemu jego agencja zyskała wielu klientów, a co za tym idzie, wypłacalność. Tym razem detektyw staje przed wyzwaniem rozwiązania zagadki brutalnego morderstwa pisarza Owena Quine, który stworzył tzw. "dzieło szaleńca", czyli kontrowersyjną powieść o tytule "Bombyx Morii", w której to oczernił wiele wpływowych osób. Co za tym idzie, paleta potencjalnych morderców jest dosyć spora. Pierwszą zaletą tej książki jest to, że możemy ją przeczytać, bez wcześniejszego zapoznania się z poprzednią częścią. Nie musimy bać się, że pogubimy się wśród wykreowanych przez Rowling, a raczej Roberta Galbraith, postaci. Czytelnik poznaje tu głównych bohaterów na nowo, co dla tych, który znają "Wołanie Kukułki" może być swoistym przypomnieniem historii dotyczących życia Strika i jego asystentki Robin.

O ile w "Wołaniu Kukułki" skupieni byliśmy tylko i wyłącznie na sprawie martwej Luli Landry, o tyle w tej części poza śledztwem dotyczącym śmierci znanego pisarza, mamy wgląd na inne sprawy, których rozwiązania podjął się Strike. Chwilowa sława przyniosła mu wielu wielu zamożnych klientów, którzy gotowi są wydać wiele pieniędzy na śledzenie niewiernych małżonków. Chociaż sceny te momentami wydają się zbędne i niepotrzebnie wydłużają książkę, dają one realny pogląd na pracę prywatnego detektywa. Sam główny bohater, staje wobec nowych wyzwań. Jego biuro oblegają fotoreporterzy, a morderstwo nad którym pracuje jest czymś zupełnie nowym, bowiem Strike w całym swoim życiu nie spotkał się z tak brutalnym potraktowaniem ludzkich zwłok.

Co jest częstym w książkach autorki Harrego Pottera, wszystkie z poznanych przez nas postaci posiada własny indywidualny, dobrze zarysowany charakter. Każdy z nich posiada swoje mocne i słabe strony. W ten oto sposób detektyw Cormoran Strike, niechciany syn znanej gwiazdy rocka, pomimo niesamowitych zdolności manipulacji i wyciągania z ludzi informacji, często ograniczony zostaje przez pobolewający kikut, będący przypomnieniem czasów służby w wojsku. Natomiast jego asystentka Robin, staje przed wieloma dylematami, ponieważ częstokroć wybierać musi między pracą na narzeczonym. Osoby podejrzane o morderstwo poznajemy stopniowo, dzięki czemu nie gubimy się w zalewie informacji. Daje to możliwość ułożenia sobie poszczególnych faktów, co ułatwia wytypowanie potencjalnego zabójcy.

W książce rozwinięty zostaje również wątek dotyczący relacji Robin ze swoim narzeczonym Matthew, który to  nie akceptuje pracy ukochanej i do samego Strike nie pała sympatią. Są to dosyć ważne sceny, ponieważ w przyszłości Cormorana i Robin mogłoby połączyć coś więcej niż tylko wspólne zamiłowanie do wykonywanej przez nich pracy. Akcja rozwija się powoli i często upstrzona jest dodatkowymi scenami, niezwiązanymi z "Bombyx Mori", przez co można odnieść wrażenie, że całość nieznacznie się dłuży. Nie brak tu jednak cech towarzyszących każdemu porządnemu kryminałowi. Zagadka, aura tajemniczości, czy dobrze wytłumaczone motywy działań zbrodniarza są jak najbardziej na korzyść "Jedwabnika".

Jak się okazuje pani Rowling nie powiela schematów wprowadzonych w "Wołaniu Kukułki" co jest niewątpliwym plusem. Dzięki temu zakończenie książki (którego oczywiście wam nie zdradzę) może w pewien sposób być zaskakujące. Mi osobiście wręcz idealnie udało się rozwiązać całą zagadkę związaną z morderstwem pisarza. Podsumowując, "Jedwabnik" jest dobrą lekturą, ani lepszą, ani gorszą od swojego poprzednika. Jedne momenty się dłużą, inne natomiast zatracają nas w poczuciu upływu czasu. Książkę tę polecam szczególnie osobom, które z wypiekami na twarzy przeczytały "Wołanie Kukułki". Mam nadzieję, że za rok o tej porze będę miał okazję recenzować kolejną książkę Roberta Galbraith. Ciekaw jestem jakie jeszcze asy autorka ma w rękawie i czym może nas zaskoczyć.

OCENA KSIĄŻKI: 6,5/10


7 lis 2014

Listopadowy haul książkowy

Na wstępie chciałbym zakomunikować wam, że listopad przyniesie nam aż trzy nowe recenzje. Tymczasem przedstawiam wam pewną nowość, którą jest haul książkowy, będący zbiorem tego, co na ten moment czytam i mam do przeczytania. Na liście miał się znaleźć również "Zaginiony Świat", autorstwa Michaela Crichtona, niestety poczcie polskiej nie spieszy się z dostarczeniem mi paczki z tą książką.

Silmarillion
Autor: J.R.R. Tolkien
Cena: 9 zł w Matrasie

Zagorzali fani Tolkienowskiej twórczości najchętniej by mnie zlinczowali za kupno tego oto wydania. Jest to bowiem wydanie kieszonkowe, posiadające czarno-białe ilustracje autorstwa Teda Nasmitha. Kupując Silmarilliona, kierowałem się oszczędnością nie tylko pieniędzy, ale i miejsca, którego na półkach nie zostało mi już wiele. Warto również dodać, że wydanie kieszonkowe mogę zabrać ze sobą dosłownie wszędzie w porównaniu do ogromnej książki w twardej oprawie, która waży zapewne niemało. Po zapoznaniu się z Hobbitem i Władcą Pierścieni stwierdziłem, że warto dalej zgłębiać historię Tolkienowskiego świata, tak pięknie i szczegółowo opisanego, na stronach Silmarillionu. Jestem już w połowie tej książki i chociaż czytanie jej momentami nie należy do najprostszych, daje mi ono wielką satysfakcję z możliwości poznania tego, jak kształtowała się cała Arda.


Jedwabnik
Autor: Robert Galbraith/ J.K. Rowling
Cena: 31 zł w Matrasie (z promocji)

O swojej wielkiej miłości do książek Pani Rowling nie muszę chyba nikomu już przypominać. Moje szczęście nie miało końca, gdy dowiedziałem się że pod pseudonimem Roberta Galbraitha kryje się pisarka mojego dzieciństwa. Jedwabnik to kontynuacja Wołania Kukułki, będącego kryminałem z detektywem Cormoranem Strikiem i jego asystentką Robin w roli głównej. Nie jest to lektura w żaden sposób przełomowa ani dla twórczości Rowling, ani dla samych powieści z tego gatunku, nie mniej jednak, jest to porządnie napisana książka, którą czyta się z prawdziwą przyjemnością. Towarzyszące jej napięcie, niepewność, ciągłe podejrzenia i w końcu element zaskoczenia, sprawiają, że brak tu miejsca na momenty nudy. Jedwabnika zacząłem czytać wczoraj i jak na razie zapowiada się naprawdę obiecująco.


Zostań jeśli kochasz
Autor: Forman Gayle
Cena: Brak

Książkę tę wygrałem w konkursie na vlogu Anity z Book Reviews. Było to dla mnie spore zaskoczenie, szczególnie, że bardziej niż na myśli o wygranej, skupiłem się na pytaniu konkursowym dotyczącym ulubionej ekranizacji. Z tego co się zorientowałem, na podstawie Zostań jeśli kochasz powstał film, a sama książka miała dość duże branie i zebrała zgoła pozytywne recenzje od czytelników. Obawiam się jednak, czy historia nastoletniej Mii, która w wypadku samochodowym traci praktycznie wszystko, zdoła porwać moje serce. Chociaż nie jest to do końca moja ulubiona tematyka, mam nadzieję, że lektura ta okaże się dla mnie miłą niespodzianką i będę mógł podzielić się z wami pozytywnymi wrażeniami związanymi z czytaniem powieści Formana Gayle.



Harry Potter and Deathly Hallows
Autor: J.K. Rowling
Cena: Brak

Moja miłość do serii książek mówiących o przygodach młodego czarodzieja, jakim jest Harry Potter, nigdy nie osłabnie. Zawsze znajdę dobry powód, by ponownie sięgnąć po jedną z książek, którą moje oczy pożrą w kilka dni (zależnie od grubości tomu). Harrego w wydaniu angielskim zacząłem kolekcjonować już jakiś czas temu. Nie byłem w tym nadgorliwy, czekając na odpowiednie okazje, by nie przepłacić. Deathly Hallows (pol. Insygnia Śmierci) dostałem w prezencie na dwudzieste urodziny. Muszę przyznać, że był to jeden z najbardziej trafionych prezentów, jaki można było mi sprawić. Ostatni tom, będący zakończeniem serii i rozwiązaniem walki z Sami-Wiecie-Kim postanowiłem przeczytać ponownie na równi z polska i angielską wersją.


31 paź 2014

Więzień Labiryntu & Próby Ognia- James Dashner

Przez ostatnie miesiące zrobiło się dosyć głośno o książkach Jamesa Dashnera. Stało się to za sprawą ekranizacji pierwszej z nich, którą miałem okazję obejrzeć. Książki te należą do serii young adult books, nie trudno więc zgadnąć, że ich głównym celem jest zainteresowanie jak największej liczby nastolatków. Jak się okazuje, zadanie to spełniają wręcz wyśmienicie. Wystarczy spojrzeć na listy obecnych bestsellerów w księgarniach na całym świecie. Dodajmy do tego sam fakt ekranizacji powieści Dashnera. O odniesionym sukcesie tychże książek nie trzeba zatem dyskutować, jednak czy jest on w pełni zasłużony? Przecież teoretycznie w dzisiejszych czasach łatwo jest sprzedać coś naprawdę kiepskiego (dobrym przykładem będzie tu nijaki "Zmierzch" autorstwa Stephanie Meyer) i cieszyć się wynikającymi z tego profitami. W tym przypadku autor jednak postarał się i czytelnicy otrzymali dobrze zapowiadającą się serię książek, nad którą się dzisiaj skupię.

Więzień Labiryntu
Nastoletni Thomas budzi się w windzie, nie pamiętając nic, poza swoim imieniem. Trafia on do miejsca nazwanego Strefą, zamieszkaną przez innych chłopców, którzy tak samo jak Thomas nie pamiętają kompletnie nic. Wspomniana Strefa otoczona jest przez ogromny labirynt, w którym grasują potwory zwane bóldożercami. Oczywistym jest, że podjęte zostają wszelkie możliwe próby, by odnaleźć z niego wyjście. Nie jest to jednak proste, ponieważ co noc labirynt zmienia swoje ułożenie korytarzy. By jeszcze bardziej skomplikować życie mieszkającym tam streferom, na drugi dzień po przybyciu Thomasa pojawia się dziewczyna o imieniu Teresa. Książka ta często porównywana była z "Igrzyskami Śmierci", co jest jak najbardziej trafne, ponieważ można się w niej zakochać tak samo mocno jak w trylogii Suzanne Collins. Chociaż miejsce akcji ogranicza się do wioski i otaczającego ją labiryntu, nie będziemy mieli okazji się nudzić, bowiem do rozwiązania dostajemy zagadkę, jaką jest istniejące lub nieistniejące wyjście z plątaniny korytarzy. Napięcie nie ustępuje tu ani na moment, szczególnie w momentach konfrontacji ze wspomnianymi wcześniej bóldożercami. Dużą zaletą książki jest język, używany przez streferów, wprowadzający do naszego słownika takie wyrażenia jak smrodas, czy klump, będący synonimem gówna. Nadaje to unikalny klimat, niemożliwy do podrobienia w innych powieściach. Dzięki temu również mamy okazję poczuć się tak samo jak Thomas, główny bohater, który stara się odnaleźć w nieznanym dla siebie miejscu. Brak tutaj dominującego wątku miłosnego, przez co w pełni możemy wejść w świat wykreowany przez Dashnera, nie przenosząc naszej uwagi na sercowe rozterki, jakich tu ewidentnie brak. I mimo, że między Teresą, a Thomasem rodzi się pewna więź, nie wykracza ona poza zwykłą przyjaźń. "Więzień Labiryntu" może przestraszyć, doprowadzić do śmiechu, a nawet wzruszyć. Jest to dobrze skonstruowana powieść, zaadresowana do młodzieży, będąca wstępem do trylogii, która na ten moment podbiła moje serce w stopniu porównywalnym do "Igrzysk Śmierci".

OCENA KSIĄŻKI: 7/10

Próby Ognia
Akcja kontynuacji "Więźnia Labiryntu" zaczyna się w tym samym momencie, w którym się skończyła. Teresa znika w niewyjaśnionych okolicznościach, a na jej miejsce pojawia się tajemniczy chłopak o imieniu Aris. Grupa streferów postawiona zostaje przed nowym zdaniem. W ciągu dwóch tygodni muszą przebyć pustynię, nie zważając na czekające ich tam niebezpieczeństwa. Jak łatwo się domyślić, droga do przebycia okaże się trudna i pełna niespodzianek. Całość czyta się równie przyjemnie co poprzednią część, nie brak tu bowiem elementów zaskoczenia i licznych zwrotów akcji, a charaktery niektórych bohaterów stają się jeszcze bardziej wyraziste. Czytelnik poznaje tu nowy świat, w którym życie diametralnie różni się od życia w labiryncie. Dashner całkiem nieźle poradził sobie z ogromem świata otwartego, o jaki się pokusił w tej części. Akcja książki szybko nabiera tempa, nie można się więc zbyt długo nudzić. Pojawiają się również nowi bohaterowie, pozornie nieważni, mający jednak spory wpływ na poszczególne wydarzenia. Niestety "Próby Ognia" mają również swoje minusy, o których nie można nie wspomnieć. Jednym z nich jest wątek miłosny, nie dość, że mocno naciągany, to jeszcze wepchnięty na siłę. Wnosi on do całości serię kilku bezsensownych scen pocałunków oraz rozmyślań na temat tego, kto dla głównego bohatera liczy się bardziej. Thomas bowiem nagle staje się obiektem pożądania więcej niż jednej kobiety, a jego relacja z Teresą nabiera całkiem nowego wymiaru, niekoniecznie korzystnego. Jeżeli chodzi o zakończenie, to dla mnie było ono dosyć irytujące, ponieważ nie przyniosło odpowiedzi na żadne z moich pytań, a tylko przysporzyło mi nowych. Mogę mieć tylko nadzieję że trzeci tom, będący teoretycznie zakończeniem trylogii, przyniesie oczekiwane odpowiedzi. "Próby Ognia" tylko w małym stopniu okazały się gorsze od "Więźnia Labiryntu".

OCENA KSIĄŻKI: 6.5/10

Przede mną jeszcze trzecia część o tytule "Lek na śmierć". W ciągu najbliższych tygodni zamierzam ją przeczytać i podzielić się z wami moimi wrażeniami na jej temat. Z tego co mi wiadomo, istnieje jeszcze czwarta książką z tej serii, będąca prequelem "Więźnia Labiryntu", niestety nie jest ona dostępna w Polsce. Mam jednak głęboką nadzieję, że wydawnictwo Papierowy Księżyc odpowiednio się tym zajmie.


23 paź 2014

Pozostawieni- Tom Perrotta

Jakiś czas temu zauważyłem, że szczególnie mocno ciągnie mnie do książek na podstawie których tworzone są filmy i seriale. W końcu prawie każda książka to potencjalny materiał do ekranizacji. Na myśli jednak mam obecne bestsellery i ich pochodne. Wielu twierdzi, że książki o których mowa nie są warte uwagi, niepotrzebnie zapełniając czytelnikom czas. Mimo to każda lektura niesie ze sobą przekaz, większy lub mniejszy w zależności od  nastawienia autora. Jednak przekaz książki, o której dzisiaj będzie mowa, nie jest tak oczywisty, pomimo że zaadresowana została do prawie każdego czytelnika, niezależnie od wieku.

Kiedy odkryłem, że moje półki pozbawione są jakichkolwiek nowości, udałem się do księgarni Matras z zamiarem nabycia lektury idealnej na nadchodzące podróże. Szczerze powiedziawszy, sam nie wiedziałem o jaki typ książki dokładnie mi chodzi. "Pozostawieni" autorstwa Toma Perrotta już wcześniej wpadli mi w oko, być może dlatego, że zdarzało mi się natrafić na serial o tej samej nazwie, który chociaż nie do końca mnie zaciekawił, pozostał dla mnie w pewien sposób intrygujący. Tym samym, kiedy dostrzegłem "Pozostawionych" nie zwlekałem z ich zakupem, kierowany chwilowym impulsem.

Nie miałem wcześniej styczności z recenzjami tej książki, mogłem więc pozostać w jej ocenie całkowicie obiektywny. "Pozostawionych" przeczytałem jednym tchem, podczas kilku dłuższych podróży i muszę przyznać, że była to lekka pozycja, która skutecznie umiliła mi czas. Początek fabuły rozpoczyna się kilka lat po zdarzeniu ogólnie nazywanym jako "porwaniem kościoła". Polegało ono na nagłym zniknięciu 2% ludzkości. Chociaż autor stara się skoncentrować na wydarzeniach teraźniejszych, liczne opisy owego zdarzenia i powroty do bolesnych wspomnień głównych bohaterów są tu nieuniknione. Tym samym czytelnik poddawany jest częstym retrospekcjom. Powraca do nich ból spowodowanym utratą najbliższych, który jest nieodłączną częścią powieści, napisanej z perspektywy kilku osób. Próbują one na nowo poukładać swoje życie, nieudolnie starając się zapomnieć o przeszłości. Jedni stracili znajomych, inni rodzinę. Wielu z tych, którzy pozostali na świecie postanowiło złożyć przysięgę milczenia dołączając do "Winnych pozostałych".

Pisząc tę książkę, Tom Perrotta nie skupiał się na przyczynach, wspomnianego wyżej porwania, dlatego osoby, które pragną uzyskać odpowiedzi na nurtujące ich pytania, zostaną rozczarowane. Głównym tematem jest tu życie ludzi postawionych w niecodziennych sytuacjach oraz ich starcie z problemami, z którymi wcześniej nigdy nie mieli do czynienia. Oczywiście pojawiają się tutaj również zagadki które czytelnik sam lub z pomocą autora książki będzie miał okazje rozwiązać. Na myśli mam tajemnicze morderstwo jednego z "Winnych Pozostałych", którego ciało znajduje córka burmistrza (Kevina) miasteczka Mapleton.

Zakończenie "Pozostawionych" nadchodzi szybko i nieoczekiwanie. Osobiście odczułem niedosyt z powodu niewytłumaczonych pytań, które nieustannie miałem w głowie. Można odnieść wrażenie, że jest to jedna z wielu książek, nic nie wnoszących do naszego życia. Wystarczy się trochę wysilić, by odnaleźć przesłanie mówiące (przynajmniej w moim mniemaniu) że człowiek jest w stanie podnieść się z najgorszej możliwej sytuacji i żyć dalej. Mimo wszystko o tym tytule szybko można zapomnieć, jest to jednak przyjemna lektura, po którą warto sięgnąć w wolnej chwili.

OCENA KSIĄŻKI 6,5/10

Przypominam o tym, że można aktywnie śledzić mojego bloga na FB>>TU<< oraz dodać go do obserwowanych (po prawej stronie bloga).


25 wrz 2014

Muzycznie #2

Czasami odnoszę wrażenie że zaniedbuję tego bloga. Częściej jednak to wrażenie wydaje mi się mylne. Wrzesień dobiega końca i zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, prezentuję wam część drugą przeglądu albumów, które w ostatnim czasie zwróciły moją uwagę.


Goldfrapp- Tales of us
Wydana: Wrzesień 2013
Ocena: 7/10

Goldfrapp wiele razy zdążyło nas zaskoczyć, jednak ich ostatni album "Head First" z 2010 roku, łącząc w sobie synthpop oraz italo disco nie do końca zaspokoił moje oczekiwania. Chociaż kolejny krążek zatytułowany "Tales of us" w porównaniu do swojego poprzednika nie zwiera krzty elektroniki, poziomem wybija się ponad pozostałe. Oparty na akustycznych balladach, którym przewodzą żywe instrumenty począwszy od pianina, poprzez gitary, aż po skrzypce, jest swoistą kontynuacją ich debiutanckiej płyty "Felt Mountain". Powracając do korzeni, grubą kreską odgradzając się od modnej obecnie muzyki elektronicznej duet ten pokazał się w innej, być może zapomnianej już przez wielu odsłonie. Tytuły piosenek, mające charakter imion, otwierają przed nami różne historie, poniekąd zainspirowane przeżyciami wokalistki Alison. Jej wokal delikatnie dotyka ludzkich zmysłów, zachowując przy tym odpowiednią granicę intymności. Nie wzrusza i nie atakuje słuchacza swoją nachalnością. To kolejna już opisywana przeze mnie płyta , idealna do słuchania w długie jesienne wieczory, szczególnie, że zapętlać można ją w nieskończoność.


Woodkid- The Golden Age
Wydana: Marzec 2013
Ocena: 9/10

Byłem trochę zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że twórcą płyty "The Golden Age" jest reżyser teledysków gwiazd popkultury w tym Lany Rel Rey i Rihanny. Jak się okazało się później, teledyski stworzone przez Woodkida mają mocny wydźwięk w jego muzyce, która pomimo, że stworzona według pospolitych schematów, jest na swój sposób inna i nieszablonowa. To tak jakby ktoś uwięził całą orkiestrę, która w odpowiednich momentach ożywa  nadając całości mroczny i monumentalny wydźwięk osadzony w baroque popie. Wszystkie utwory współgrają na zmianę serwując misterne ballady i nieco bardziej dynamiczne "Iron" czy "I Love You" w których bębny odgrywają główną rolę. Ponury i sakralny klimat płyty nie psuje jednak samopoczucia słuchacza, który może popłynąć wzdłuż linii wokalnych Woodkida, brzmiących nader naturalnie. Dawno nie słyszałem podobnie genialnego albumu, który otworzyłby tak wielką przestrzeń dla mojej wyobraźni.


Lana Del Rey- Ultraviolence
Wydana: Czerwiec 2014
Ocena: 8/10

Każdy kto chodź trochę orientuje się w popkulturze przyzna, że album "Born to Die" stał się jej nieodłączną częścią. Jego długo oczekiwany następca, "Ultraviolence" nie każdemu jednak przypadnie do gustu. Mogę się wręcz pokusić o stwierdzenie, że przesłuchanie całości może być dla niektórych prawdziwą drogą krzyżową. Utwory osadzone w znanej fanom piosenkarki stylistyce retro, są mniej chwytliwe (chociaż  mimo to zapadają w pamięć), a przy tym wydają się być dojrzalsze od tych, zawartych na poprzednim krążku. Przesiąknięta smutkiem płyta dopracowana jest w najmniejszych detalach, które widać już od pierwszej piosenki ("Cruel World") i o ile "Born to Die" posiadało swego rodzaju wypełniacze, o tyle "Ultraviolence" z tytułowym kawałkiem na czele jest dziełem przemyślanym, chwilami wprowadzającym w stan otępienia spowalniającym refrenem, czego idealnym przykładem jest singlowe "West Coast". Po wokalu Lany można wnioskować, że nagrywając ten album czuła się jak ryba w wodzie.

Tym oto sposobem dobrnęliśmy do końca części drugiej. Na pewno w przyszłości pojawią się podobne posty, na następny jednak przewiduję powrócić do książek, szczególnie że przeczytałem ostatnio kilka ciekawych lektur. Przypominam o tym, że można aktywnie śledzić mojego bloga na FB >>TU<< oraz dodać go do obserwowanych (po prawej stronie bloga).

1 wrz 2014

Muzycznie #1

Pogoda znowu nie sprzyja, dlatego w towarzystwie filiżanki mocnej kawy i biszkoptów, zasiadam w kuchni przed laptopem, by napisać kolejny post. Tym razem nieco odmiennie, o muzyce. Post ten podzieliłem na dwie części. Część druga trafi do was pod koniec września :)

Internet jest chyba jednym z największych osiągnięć współczesnej cywilizacji. Ułatwił on nie tylko komunikacje i poznawanie kultury innych narodów, ale także pozwolił zaistnieć wielu wspaniałym muzykom, o których świat mógłby nigdy nie usłyszeć. W moim prywatnym życiu muzyka jest dla mnie niezwykle ważna i towarzyszy mi każdego dnia. Zauważyłem dzięki temu, że w dzisiejszych czasach ludzie mają tendencję do oceniania wartości całych albumów, na podstawie kilku urywków poszczególnych piosenek, przesłuchanych zwykle w pośpiechu. Nadeszły czasy, kiedy muzykę mamy za darmo na wyciągnięcie ręki, dzięki portalowi Youtube, czy modnemu obecnie Spotify. Jej wszechobecność sprawia, że ludzie przestali odnajdywać w niej to co najlepsze. Nie postrzegają już płyty jako całości, a tym bardziej nie są w stanie dostrzec smaczków ukrytych przez producentów pomiędzy piosenkami, do których pewnie nawet nie docierają. Dlatego też dzisiejszy wpis poświęcam albumom muzycznym, które w ostatnim czasie cieszyły się moim zainteresowaniem, i które warto przesłuchać w wolnej chwili. 


Lykke Li- I Never Learn
Wydana: Maj 2014r.
Ocena: 8/10

Do twórczości szwedzkiej wokalistki, znanej wszystkim jako Lykke Li, przekonał mnie jej poprzedni album, zatytułowany "Wounded Rhymes". W tym roku otrzymaliśmy "I Never Learn", które jest jego idealną kontynuacją. Płyta ta wypełniona po brzegi miłosnymi historiami i związanymi z nimi bólem, którego wydźwięk słychać w niemal każdym utworze. Nie jest to album długi, bowiem na całość składa się tylko dziewięć piosenek, głównie misternych ballad dopiętych na ostatni guzik, osadzonych w nieco mrocznych klimatach indie popu. Żywe instrumenty są tutaj bazą, której wyrazu dodaje głos wokalistki, wprowadzając momentami niemal nostalgiczny nastrój. "I Never Learn" jest zatem pozycją niezwykle spójną, wręcz idealną dla osób, które zamiast zapomnieć, wolą jesiennymi wieczorami rozpamiętywać nieudane podboje miłosne. Przyznam szczerze, że nie każdemu ten rodzaj muzyki może przypaść do gustu.


La Roux- Touble in Paradise
Wydana: Lipiec 2014r.
Ocena: 6/10

Debiutancka płyta duetu La Roux jest jedną z niewielu płyt, które posiadam i do których chętnie powracam. Na jej następcę przyszło nam czekać prawie pięć lat. Co ciekawsze, dzisiejsze La Roux tworzy jedynie wokalistka Elly Jackson, która po długich zawirowaniach znalazła nowego producenta. Dla mnie była to jedna z najbardziej oczekiwanych płyt roku. Niestety przeliczyłem się moimi oczekiwaniami. Jeżeli chodzi o warstwę muzyczną, jest po prostu poprawnie. Żadna z piosenek nie wychodzi poza szereg, a niektóre wręcz dłużą się w nieskończoność być może dlatego, że brak im przebojowości znanej z utworów takich jak "Bulletproof", czy "I'm not your toy". "Trouble in Paradise" to spójne połączenie brzmień new wave i synthpopu, przywodzącego mi na myśl środek ciepłego lata. Jeżeli chodzi o teksy, dotyczą one głównie miłości i mimo znacznych nawiązań do seksualności, pozostają bez większego wyrazu w połączeniu z nieco nijakim wokalem Elly Jackson. Nie jest to zły album, jednak w porównaniu z tym, co La Roux pokazało na debiutanckiej płycie wypada słabiej. Brak tu emocji i punktu zawieszenia, do którego można by powracać. Następnym razem radzę wokalistce poszukać lepszego producenta, który udźwignie oczekiwania fanów i jej wizję.



Kelis- FOOD
Wydana: Kwiecień 2014r.
Ocena: 8.5/10

Do poprzedniego albumu Kelis, tak jak większość jej fanów, mam mieszane uczucia. Elektroniczne "Flesh Tone", wydane cztery lata temu miało zrobić z wokalistki klubową divę, tymczasem stało się zwykłym wypełniaczem, któremu brak jakichkolwiek walorów. Tym razem amerykańska piosenkarka powróciła z silnym materiałem, który wyprodukował David Sitek. Nazwa płyty jest nieprzypadkowa, bowiem wszystkie utwory, tytułem nawiązują do tego, co Kelis kocha równie mocno jak muzykę- czyli gotowanie. Stylistycznie, wokalistka ukazana została w całkiem nowym wydaniu, którego pewnie nikt się nie spodziewał. Składający się z czternastu kompozycji, album  łączy w sobie pop, soul i mocną domieszkę jazzu, którą słychać już od samego początku w kawałku otwierającym album. Specyficzny głos Kelis idealnie wyróżnia się na tle wykorzystanych instrumentów. Muzyka ta sprawdza się nie tylko w kuchni, ale także podczas czytania książek... przynajmniej dla mnie.

Zachęcam do komentowania, a także obserwowania bloga >>TU<<

21 sie 2014

Sieciówki vs. kameralne kawiarnie

Do stworzenia tegoż postu, przeczytałem kilka cennych artykułów, wzbogacając przy tym swoją wiedzę. Mam nadzieję że tekst ten będzie jak najbardziej rzetelny i zachęcający do przeczytania więcej niż kilku pierwszych zdań. 

Pochmurny dzień z przelotnymi opadami. Pogoda nie sprzyja spędzaniu czasu poza domem, a  pozostanie sam na sam z książką w czterech ścianach również nie wydaje się najlepszym wyjściem. Więc może zadzwonić do któregoś z naszych znajomych i wyjść z nim do ulubionej kawiarni?

O tym by założyć własną kawiarnię, marzy zapewne większość z nas. Marzę również i ja, a także kilku moich znajomych, których wcześniej o to zapytałem. Nikt przecież nie pogardziłby prywatnym lokalem, wypełnionym ulubioną muzyką i wygodnymi fotelami, który zarabiałby dla nas poprzez uraczenie klientów aromatyczną kawą i przepysznym domowym ciastem. Brzmi to cudownie, nieprawdaż? Niestety rzeczywistość nie jest tak kolorowa, jak mogłoby się to wydawać. Nie wszyscy posiadają zapał i odpowiednie środki by własny lokal móc otworzyć, a koszt jest to niemały. Znalezienie odpowiedniego miejsca, koszt wynajmu, wszystkie opłaty obejmujące stworzenie własnej działalności, akcyzy i ZAIKS, do tego umeblowanie kawiarni, ewentualny remont, stworzenie odpowiedniego klimatu i promocja... to wszystko kosztuje. Nie wspominając o odpowiednim sprzęcie, którego koszt dochodzi nawet do 20 tys. złotych, a służącym do przygotowania kawy o niespotykanym nigdzie indziej smaku. Tak więc, reasumując, do założenia własnej kawiarni potrzebować będziemy plus minus 80-100 tys. złotych. Nie jest to mała kwota. A nawet jeżeli dopisze nam już szczęście, i zdobędziemy pieniądze, to nie mamy żadnej pewności, że stworzona przez nas kawiarnia utrzyma się na rynku, który przez ostatnie lata w dużej mierze przejęty został przez popularne sieciówki pokroju Starbucks czy Coffee Heaven. Chociaż obecne są w Polsce niespełna od kilkunastu lat, zdążyły się mocno zakorzenić, przyciągając ogromne tłumy. Czy nie prościej zatem będzie wziąć pod franczyzę którąś ze znanych kawiarni, na ogół lubianych i często odwiedzanych przez społeczeństwo zamieszkujące wybrane miasto? Otóż, oczywiście że prościej! Od strony klienta dostajemy tu prawdziwy wachlarz zalet. Idziemy bowiem w zaufane miejsce, które już znamy, zamawiamy kawę, odbieramy i wychodzimy. A jeżeli decydujemy się wypić na miejscu to nie ważne czy jest to Starbucks Warszawski, czy Krakowski, wystrój prawie zawsze pozostaje taki sam. Sprawa identycznie ma się odnośnie do menu i cen, które narzucone są odgórnie. Jeżeli chodzi jednak o klimat, jest to kwestia gustu. Dla mnie, niejednokrotnie prywatne lokale są o wiele bardziej klimatyczne, w przeciwieństwie do sieciówek, które wydają mi się po prostu jałowe. Mniej znane kawiarnie zwykle posiadają indywidualną aranżację wnętrz, a także specyficzne menu, często oferujące coś czego nigdzie indziej nie będziemy mieli okazji spróbować. Również ceny bywają tam mniej wygórowane niż te oferowane przez znane na całym świecie sieciówki. Zatem czy dla nas, jako klientów opłacalne jest odwiedzanie bardziej kameralnych miejsc? Według mnie tak, ponieważ spędzając czas w nich czas, nie tylko wspieramy pomysłowość właściciela, ale także stawiamy na jego rozwój i sami otrzymujemy okazję spróbowania czegoś nieco innego. Warto tutaj wspomnieć także o wydarzeniach kulturalnych, które są często nieodłącznym elementem nieco bardziej kameralnych miejsc. Warto się więc zastanowić nad tym czy wolimy wydawać fortunę na kawę znanej marki, tylko po to by móc pokazać się na mieście z kubkiem opatrzonym logo ulubionego lokalu, który przyciąga tłumy, czy też może chcemy postawić na coś nieco bardziej niekomercyjnego, niepowtarzalnego, dostając przy tym więcej za mniej, w jakże przytulnym otoczeniu.



Osobiście, od jakiegoś czasu staram się unikać sieciówek, stawiając na moje ulubione mniejsze kawiarnie, w których spędzanie czasu wraz ze znajomymi to czysta przyjemność. Tym bardziej, że wiele dobrych kawiarni ostatnimi laty zdążyło upaść, wyparte przez nieco bardziej znane marki. A wy... wolicie sieciówki, czy kameralne kawiarnie :)?

Zapraszam do komentowania i polubienia fanpage bloga <<klik>>
A także do obserwowania <<klik>>

6 sie 2014

Harry Potter- kolekcja cz.1

O mojej miłości do twórczości J.K. Rowling wspominałem w pierwszym zamieszczonym tutaj poście, pochodzącym z czerwca. Dzisiaj mam zamiar powrócić do owego tematu, skupiając się na magicznym świecie Harrego Pottera. 
Przygody Harrego były to pierwszą, do tego niezwykle obszerną serią książek, po które sięgnąłem z własnej woli. A trzeba tu zaznaczyć, że od najmłodszych lat odczuwałem wstręt do lektur narzuconych nam przez oświatę. Tak oto na dobre zakochałem się w świecie magii, na długie godziny odgradzając się od świata rzeczywistego. Na wiele lat mój czas wolny pozostał wypełniony oczekiwaniami dotyczącymi kolejnych tomów oraz premier ekranizacji. Była... a co najlepsze, nadal jest to niezwykle mocna więź między mną a twórczością Rowling. Nie można się więc dziwić, że teraz, gdy sięgam po jedną z książek mówiących o przygodach młodego czarodzieja, moja miłość rozpala się na nowo. Chociaż każdy tom przeczytałem po kilka razy, mam nieodparte wrażenie, że kilka kolejnych by nie zaszkodziło, a wręcz umocniło moją więź z bohaterami powieści. Nie przypadkowo to akurat Harry Potter był tematem przewodnim mojej pracy maturalnej, którą zaliczyłem na 100% (nie chwaląc się).
Błądząc jakiś czas temu po różnego rodzaju stronach kolekcjonerskich odkryłem, że również i mną kieruje chęć posiadania. Postanowiłem zatem, że swoją kolekcję książek poszerzę o te napisane po angielsku, a przy okazji będę mógł porównać, jak ma się polskie tłumaczenie do oryginału. Kolekcję tą rozpocząłem nieświadomie już ponad rok temu. Przebywając w krakowskiej galerii natrafiłem na księgarnię, prowadzącą sprzedaż książek wyłącznie w języku angielskim. Jak łatwo jest się domyślić, nie zabrakło tam również Harrego Pottera, który to dostał dla siebie osobny regał. Ceny poszczególnych części, nie różniły się zbytnio od cen polskich odpowiedników, co jest dużą zaletą, tym bardziej, że księgarnie empik oferują praktycznie to samo po o wiele bardziej wygórowanej cenie. Jedynym minusem jakiego można by się tutaj doczepić, to wydanie i oprawa. Jest to bowiem edycja w miękkiej oprawie, która szybko się niszczy, zawierająca złote gwiazdki na przodzie okładki (tzw. Celebratory Edition), które nie każdemu mogą przypaść do gustu. Wtedy właśnie nabyłem czwartą część pt. "Harry Potter and Goblet of Fire", ponieważ jest to mój faworyt z całego cyklu. Od tamtego momentu minął rok, a ja postanowiłem uzupełnić swoją kolekcję o kolejną książkę. Nie stać mnie jednak było na nową zakup w renomowanych księgarniaj, a nie widzę nic złego w używanych książkach sprzedawanych przez internet. Oczywiście o ile ich wcześniejszy właściciel odpowiednio się nimi zajmował. Znana wszystkim strona Allegro spisała się tutaj na medal. Nie dość, że za piątą część przygód Harrego zapłaciłem niewiele, to do tego jakość, jak najbardziej sprostała moim wymaganiom. I chociaż jest to inna edycja od posiadanej przeze mnie czwartej części, nie ubolewam nad tym.

Harry Potter and Goblet of Fire 
(Celebratory Edition, miękka oprawa)
cena: 37zł

Harry Potter and Order of Phoenix
(Standardowa edycja, twarda oprawa)
cena: 25zł (wraz z przesyłką)



Jak się dowiedziałem kilka dni temu, pozyskiwanie autografów poszczególnych aktorów występujących w ekranizacjach, nie jest aż tak trudne, jak mogłoby się to wydawać. Więc czemu nie spróbować? Według mojego planu, w każdej z posiadanych przeze mnie książek, mógłbym umieścić odpowiednio zabezpieczone autografy postaci, które są dla nich specyficzne. I nie mówię tutaj o świętej trójce, którą zna każdy (Harry, Ron i Hermiona), ale o postaciach pokroju Dolores Umbridge czy Bathilda Bagshot, które przewijają się przez niektóre części, odgrywając w nich mniejsze, lub większe role. 
Reasumując jest to post otwierający serię wpisów o tworzonej przeze mnie kolekcji Harrego Pottera, autorstwa J.K. Rowling. Mam wielką nadzieję, że małymi krokami uda mi się zrealizować mój cel i pokazać wam, że dla chcącego nic trudnego. A wy... kolekcjonujecie książki? Jakiś konkretny autor albo może seria :)?

22 lip 2014

Nuta orzeźwienia w gorące dni

Minioną niedzielę spędziłem w bardzo przyjemny sposób, będąc na sesji zdjęciowej. Jak się okazało, z dobrego fotografa można skorzystać również na własnym blogu. Pogoda oczywiście nam dopisała. Lato w pełni mocno daje o sobie znać za pomocą nieustępliwych upałów. Jedni się z tego cieszą, inni natomiast przechodzą prawdziwe katusze. Z własnego doświadczenia wiem, że nic nie umila tego typu dni bardziej, niż szklanka mrożonej herbaty w południe. Nie każdy ma jednak ochotę płacić niejednokrotnie kuriozalne ceny za ten orzeźwiający napój w kawiarni, a "gotowce", które oferują nam markety, często nie zaspokajają wymagań naszych kubków smakowych. Zatem dlaczego by nie zrobić własnej mrożonej herbaty, sugerując się indywidualnymi upodobaniami? Jak się okazuje, jest to nie tylko szybkie, ale i proste, tym bardziej, że większość z potrzebnych składników, zwykle posiadamy w domu. Efekt końcowy powala na kolana i pozwala przetrwać wysokie temperatury panujące na zewnątrz. Poniższy przepis otrzymałem od znajomej, która poznała go od innych znajomych... i tak dalej. Mam nadzieję, że znajdziecie chwilę czasu by go wypróbować :)

Składniki:
Zielona lub czerwona herbata
8-10 dużych kostek lodu
Pomarańcza, grejpfrut lub inne cytrusy według uznania
2 listki mięty

dodatkowo:
Syrop smakowy lub trochę cukru

Najpierw należy oddzielnie zaparzyć filiżankę mocnej herbaty (starczy to na dwie porcje) dolać do niej trochę zimnej wody, ewentualnie trochę cukru , po czym wsadzić do lodówki na 10-15 minut. Szklanki (lub dzbanek) napełnić kostkami lodu, pokrojonymi plastrami pomarańczy, grejpfruta oraz miętą. Opcjonalnie do szklanek można dodać po łyżce syropu smakowego- w moim przypadku był to syrop limonkowo-cytrynowy z Łowicza. Na koniec wystarczy wlać wcześniej schłodzoną herbatę i gotowe! Najlepsze w przygotowaniu jest to, że możemy połączyć herbaty z najróżniejszymi syropami i cytrusami, dzięki czemu smak herbaty za każdym razem będzie nas zaskakiwać. Oczywiście można użyć herbaty smakowej, w moim przypadku była to zielona o aromacie mięty. Najlepiej przygotowany napój podawać w wysokich szklankach wraz ze słomką, natychmiast po przygotowaniu.


Chcesz być na bieżąco z postami ? Zapraszam TU.


12 lip 2014

Recenzja-"Zawładnięci" Elana Johnson

Niech was nie zmyli tytuł książki, bowiem "Zawładnięci" w żaden sposób nie przejmą nad wami kontroli. 

Chyba jak każdy polak, łasy jestem na wszelkiego rodzaju promocje, szczególnie jeśli dotyczą one książek. Zatem możecie domyślić się, jakich emocji doznałem widząc promocję opisywanej dzisiaj lektury, z ponad trzydziestu, na dziewięć złotych. By nie kupować kota w worku, przejrzałem wiele recenzji i przyznam, że były skrajnie różne. Tym bardziej skłoniło mnie to do zakupu, bym samemu mógł obiektywnie ocenić debiut Pani Johnson. Jak się później okazało, "Zawładnięci" zostali niedawno wycofani ze sprzedaży w Empiku, stąd również pojawiła się wyprzedaż w Matrasie. Czy ma to jakiś związek z jakością powieści, zaoferowanej przez wydawnictwo Amber? Owszem. I to duży.
Zacznijmy może od plusów książki, bo tych jest naprawdę niewiele. Jedynym pozytywnym aspektem, tej jakże niespójnej pozycji, jest pomysł zgrabnie wpasowany w tematykę powieści wybiegających w przyszłość. I to by było na tyle, jeśli o zaletach tutaj mowa. Naprawdę rzadko się zdarza, bym porzucał lekturę będąc w połowie, a tak właśnie było w tym przypadku. Głównym powodem decyzji o zaprzestaniu dalszego czytania był niewyszukany język, jakim posłużyła się autorka. Być może jakiś udział w tej tragedii literackiej, miała osoba, której zlecono przetłumaczenie na nasz język "Zawładniętych". Nie zamierzam jednak doszukiwać się winnych, a książkę oceniam zgodnie z moimi uczuciami. Czytelnik bez jakiegokolwiek przygotowania, wrzucony zostaje w futurystyczny świat, podzielony na kilka stref, w którym można doszukać się wielu podobieństw do futurystycznego Panem, znanego ze sławnych już "Igrzysk Śmierci". Opisów miejsc, w których toczy się akcja, jest bardzo mało, w dużej mierze polegać musimy wyłącznie na własnej wyobraźni. Fabuła pełna jest dziur, niczym ser szwajcarski, a bohaterowie płytcy, pozbawieni wyraźnych cech charakteru. Przebywając w więzieniu, Vi, czyli główna bohaterka, bardziej przejmuje się swoją fryzurą, niż niefortunnym położeniem w jakim się znalazła. Jak wspomniano już w wielu recenzjach "Zawładniętych", akcja jest niezwykle przewidywalna, nie trzyma w napięciu i odpycha potencjalnego czytelnika z każdą kolejną stroną.  Dialogi są mocno naciągane i brak im jakiegokolwiek sensu. Postacie przeskakują z jednego tematu na drugi, pozostawiając wszelkie kwestie niewytłumaczone. Nie wiemy nawet jak i dlaczego doszło do momentu, w którym życie ludzkie poddane zostało całkowitej kontroli ze strony Tych-Od-Myślenia. Co ciekawsze pomysły, na niekorzyść ogółu, nie pozostały rozwinięte. Same nazwy stworzone przez autorkę wywołują u czytelnika dużą niechęć. Większość rzeczy, związanych z przyszłością, posiada przedrostek "techno". Takim oto sposobem, otrzymujemy technokajdanki, technowywiad i wiele, wiele innych o, których nie warto tu wspominać. Czytając odniosłem wrażenie, że do czynienia mam ze zrobionym na szybko szkicem wątpliwej jakość książki, która nigdy nie powinna zostać wydana. Przyznam, że byłem mocno zdziwiony, kiedy dowiedziałem się, że "Zawładnięci" posiadają dwa albo i trzy (nie pamiętam już dokładnie) kolejne tomy, jego kontynuacją. Gdybym tylko miał taką możliwość, miejsce Elany Johnson (autorki książki) oddałbym komuś innemu, bo jest zapewne wiele dobrze zapowiadających się pisarzy, którzy mają do zaoferowania o wiele więcej, niż wspomniana przed chwilą Pani. Wszelkie porównywania do "Igrzysk Śmierci", jakie możemy znaleźć na internecie, mają się tak jak szprotka do łososia. Na koniec dodam, że nawet upchnięcie tej książki na serwisie Allegro nie wchodzi w grę, ponieważ, jak już zdążyłem się zorientować, nie tylko mi omawiane powyżej "dzieło" nie przypadło do gustu. Niezliczone ilości egzemplarzy tej lektury spoczywa na akcjach, a ich właściciele mają złudną nadzieję, że ktoś odkupi je od nich po śmiesznie niskiej cenie.

"Zawładniętych" nie poleciłbym nikomu, nawet najgorszemu wrogowi, no chyba, że ktoś z was chce zmarnować kilka godzin swojego życia. ;) Tym razem mój zmysł polaczka łasego na promocje okazał się zgubny, a smutki zmarnowanej dyszki topię w "Grze o Tron", która nawet bez przeglądania recenzji, okazała się trafionym zakupem.

OCENA KSIĄŻKI 2/10 

OGŁOSZENIE:
1.Gdyby ktoś na własną odpowiedzialność chciał wymienić się ze mną na tą książkę, niech napisze w komentarzu. Stan posiadanego przeze mnie egzemplarza oceniam jako idealny, bez najmniejszych śladów użytkowania :)
2. Jeżeli chcecie być na bieżąco z postami, zapraszam TU

3 lip 2014

To będzie najlepszy rok twojego życia!

Jak się okazało, ciężko u mnie z systematycznością, a i wykonanie niektórych pomysłów zabiera mi więcej czasu oraz weny, niż mógłbym wcześniej przypuszczać. Mimo to z zachęcam was do lektury, jaką jest dzisiejszy post, chociaż odchodzi od jego pierwotnej wizji. Obiecuję poprawę, a także pełną recenzje książki, którą zapewne niewielu z was miało okazję przeczytać ;)

Podczas cotygodniowego spaceru po znanych mi księgarniach, zawsze trafiam na regały przeznaczone poradnikom. Zaczynając od tych, które mają na celu zachęcenie ludzi do aktywności fizycznej, a kończąc na książkach, mówiących jak żyć i być szczęśliwym, rzekomo posiadających złoty środek na wszystko. Wertując kartki co ciekawszych pozycji, których autor radził, jak rozwiązać problemy dotyczące komunikacji z innymi, uświadomiłem sobie, że we własnej biblioteczce posiadam książkę, o której warto tutaj wspomnieć. O tego typu nabytkach, nie często chwalimy się znajomym. Tak też było w moim przypadku i zapewne to było powodem szybkiego zapomnienia o niej. Mimo przejrzystej okładki i zapewnień znajdujących się na odwrocie, że do czynienia mam z prawdziwym bestsellerem, długo nie trwało by książka została przeze mnie zapomniana. Sam zakup poradnika Debbie Ford o tytule "To będzie najlepszy rok twojego życia!" był czymś w rodzaju chwilowej ekscytacji, zmiany pełnego rutyny życia na lepsze. Być może popełniłem błąd wydając na ten poradnik prawie dwadzieścia pięć złotych. Często sięgając tego typu książki ludzie oczekują, że po samym przeczytaniu ich życie diametralnie się zmieni. Niestety nie ma to w sobie ani krzty prawdy. Jeżeli nie jesteśmy mocno zmotywowani, by podjąć jakiekolwiek zmiany dotyczące życia, marnujemy tylko pieniądze. Jedne tytuły dają nam gotowe rady, które musimy sami urzeczywistnić, inne natomiast mają za zadanie zmotywowanie nas do chwycenia życia za nogi. Nic samo się nie dzieje, więc bez podjętych przez nas działań, poradnik sam w sobie jest niezbyt użyteczny. Pewnie czytając to, jesteście ciekawi, co wpłynęło na ukształtowanie takiego poglądu na temat opisywanych przeze mnie książek. Tutaj akurat będę musiał was rozczarować, bowiem zakup poradnika Debbie Ford, szybko popadł w niepamięć, a niezbyt obszerny tomik przez wiele miesięcy wegetował, ukryty pomiędzy ciekawszymi nazwiskami. Dlaczego tak się stało? Już tłumaczę. Zaważył tutaj chyba mój brak motywacji, a sama książka, która powinna to mnie zmotywować, niewiele pomogła. Rady autorki w żaden sposób, nie wydawały mi się przełomowe, czy choćby oryginalne. Bazowały one na pomysłach, na które wpaść mógł dosłownie każdy człowiek, bez udziału większej kreatywności. Niewielka chęć zmian, jaką w sobie posiadałem, sprawiła że wprowadzenie w życie wskazówek Debbie okazało się mało lukratywne. Skutkowało to u mnie brakiem ochoty na dalsze baraszkowanie z poradnikiem Pani Ford. Jak już wcześniej wspominałem, książkę tą porzuciłem wiele miesięcy temu, a moje życie bez jej pomocy, z czasem doznało dużych zmian na lepsze. Chociaż do pełnego szczęścia nadal długa droga. Czy autorka dostanie ode mnie drugą szansę? Nie. Przynajmniej nie na dzień dzisiejszy. Kto wie, może kiedyś będę na tyle zdesperowany, by  w pełni świadomie poświęcić się tej lekturze. Swojego zdania na temat poradników jak na razie nie zmienię i nikt nie wmówi mi, że którykolwiek z tytułów, należących do tego gatunku, posiada złoty środek na to co pragniemy osiągnąć. Tutaj liczymy się tylko my i nasza ciężka praca nad sobą i tym co planujemy.

23 cze 2014

Trafny Wybór & Wołanie Kukułki

O moim uwielbieniu związanym z twórczością J.K. Rowling długo można by pisać. Wykreowany przez pisarkę świat magii wciągnął mnie już w bardzo młodym wieku. Każdy kolejny tom traktujący o przygodach młodego czarodzieja pożerałem w zatrważającym tempie. Pisząc krócej: mnie, tak samo jak resztę świata ogarnęła potteromania. Od tamtego momentu minęło już trochę czasu, a mimo to do książek z tej serii wracam często i chętnie (to samo zresztą tyczy się adaptacji filmowych). To właśnie Harremu pisarka zawdzięcza swoją sławę i kolosalne zyski, które otrzymuje aż do dzisiaj. 
Wielu zapewne spodziewało się, że 7-tomowa seria, która na dobre wpisała się w kanon fikcji, będzie jednym, tak doniosłym dziełem Rowling. Nic bardziej mylnego. Na kilka lat po wydaniu ostatniego tomu o Harrym Potterze, pisarka powróciła w całkiem nowym wydaniu.
Trafny Wybór wydany został w 2012 roku i według wielu, była to jedna z najbardziej wyczekiwanych wówczas książek. Oczekiwania względem treści również nie były małe, a zawiedli się na niej głównie ci, którzy wierzyli że w miasteczku Pagford znajdą coś z Potterowskiego Hogsmeade. Sam należałem do osób, które z wytęsknieniem Trafnego Wyboru wypatrywały w oknach księgarni i chociaż po lekturę sięgnąłem z półrocznym opóźnieniem, muszę przyznać, że nie zawiodłem się ani trochę.

Akcja osadzona w prowincjonalnym miasteczku Pagford toczy się powoli, a czytelnik otrzymuje niepowtarzalną okazję wniknięcia do umysłów różnych bohaterów. Postaciom (których otrzymujemy bardzo wiele) daleko jest do ideału. Każdy z nich przeżywa problemy i rozterki, z jakimi i my mamy szansę spotkać się w codziennym życiu. Dzięki temu problematyka poruszona przez autorkę jest uniwersalna i idealnie wpasowuje się w realia XXI wieku. W poszczególnych rozdziałach nie brak czarnego humoru, a całość wydaje się być niesamowicie szczera, przy tym zmuszająca do przemyśleń. Zakończenie książki mnie osobiście wgniotło w fotel i mam nadzieję, że na was zrobi równie wielkie wrażenie, o ile jeszcze nie mieliście okazji sięgnąć po tę lekturę, a naprawdę warto. W Trafnym Wyborze brak świata magii, więc i porównania do Harrego Pottera stają się nietrafione.
O kryminale zatytułowanym "Wołanie Kukułki", który wyszedł spod ręki Rowling, świat dowiedział się dopiero pół roku po jego wydaniu. Autorka bowiem pisała pod pseudonimem Roberta Galbraith, by móc na nowo cieszyć się obiektywizmem czytelników odgradzając od nich świat magii Harrego Pottera. Jak  jednak wiadomo wieści szybko się rozchodzą i pisarka zbyt długo nie cieszyła się spokojem. 
Ostatnimi czasy, omijając wszelkie premiery, wybrałem się do księgarni Matras by zakupić swój własny egzemplarz Wołania Kukułki. Na wstępie już jestem zadowolony, ze zniżek jakie otrzymałem. Mam nadzieję, że spędzę przy tej książce wiele miłych godzin. O efektach postaram się informować na bieżąco.
Tymczasem w Ameryce odbyła się właśnie premiera Jedwabnika- kontynuacji Wołania Kukułki. Jak widać autorka nie osiadła na laurach i skrupulatnie obdarowuje swoich czytelników literaturom na wysokim poziomie. Jak przyznała w jednym z wywiadów, seria kryminałów z detektywem Strike'm w roli głównej zawarta zostanie w trzech osobnych tomach.
Korzystając z okazji, chciałbym wszystkich serdecznie powitać na moim nowym blogu. Jest to pierwszy post i miejmy nadzieję, nie ostatni! Treści, które będę tutaj publikować, dotyczyć będą głównie książek, dobrej kawy, jak i moich przemyśleń :)