3 lip 2018

Relacja z koncertu Beyonce i Jay'a-Z w Warszawie

Byłem, widziałem, przeżyłem. Mowa oczywiście o "On The Run II Tour" czyli najnowszej trasie koncertowej Beyonce i jej męża Jay'a-Z. Pierwsza część trasy obejmowała Europę, w tym i Polskę. Byłem zaskoczony gdy dowiedziałem się, że Carterowie zawitają do nas. Od razu wiedziałem, że muszę zdobyć bilet. Ceny biletów wahały się od niecałych stu złotych za najwyższe sektory trybun, poprzez kilkaset złotych za trybuny dolne i płytę, aż do kuriozalnie drogich biletów pozwalających na wcześniejsze wejście itd. Ja swój bilet kupiłem w momencie gdy ruszyła oficjalna sprzedaż. Jako że bardzo zależało mi na tym koncercie, a ciężko było dorwać jakikolwiek tańszy bilet, to musiałem wykroczyć poza założony budżet. Czy przepłaciłem? Sam się nadal nad tym zastanawiam. Wątpię byśmy mieli w Polsce kolejną możliwość obejrzenia ich razem na scenie, więc mogę to uznać za dobrą inwestycję, szczególnie że uwielbiam twórczość zarówno jej, jak i jego.



Jak oczywiście wiadomo, koncert odbył się 30 czerwca w Warszawie na Stadionie Narodowym. Ponieważ posiadałem miejsce na trybunach, na miejscu pojawiłem się dopiero o godzinie 19. Dotarcie na swój sektor nie stanowiło żadnego problemu. Warto tu zaznaczyć, że całe wydarzenie było naprawdę dobrze zorganizowane. Z oficjalnych informacji było wiadomo, że show ma zacząć się między 20 a 21:30, więc zaskoczenie ludzi było duże, kiedy zaledwie kilka minut po 20 na ogromnych ekranach pojawiło się pierwsze interludium otwierające "On the Run II". Później Beyonce i Jay-z zjechali na scenę czymś w rodzaju windy umieszczonej pomiędzy ekranami. Zabrzmiały pierwsze dźwięki utworu "Holy Grail", no i zaczęło się...

I jeżeli już wszedłem na temat interludiów, to w przypadku trasy "On the Run II" zachwycają one od strony audiowizualnej. Zręcznie wprowadzały mnie w klimat poszczególnych części koncertu, czasami nawet przyprawiając o ciarki. Sam koncert to natomiast wysokobudżetowe widowisko, warte zobaczenia, niestety mające jednak swoje mocne i słabe strony. Do mocnych należy na pewno scena. Skromna, ale użyteczna. Jak w przypadku Beyonce bywa, jej nie potrzeba nadmiaru rekwizytów by oczarować widza. Wystarczy głos i pełen energii taniec. Choreografie jak zwykle były świetne, chociaż mogłoby ich być trochę więcej. Od głównej sceny przez stadion biegły dwa wybiegi. Jeden dla niego, jeden dla niej. Była też ruchoma część sceny(która co prawda na sam koniec się popsuła) przemieszczająca się pomiędzy wybiegami, tuż nad głowami widzów. Nie brakowało też efektów pirotechnicznych w postaci iskier i ognia buchającego kilka metrów w górę.



Beyonce jak zawsze zachwycała wokalem i żywiołowością, w szczególności kiedy dołączał do niej zastęp jej utalentowanych tancerek. Natomiast jej mąż, Jay-z, kiedy zostawał sam na scenie potrafił za sprawą kilku zdań, czy nawet słów, popchnąć do zabawy cały stadion. Ich kontakt z publicznością był niezły, choć zabrakło momentu, w którym mogliby bardziej się otworzyć i powiedzieć coś więcej w stronę zgromadzonych tłumów. Najbardziej jednak mógłbym przyczepić się do setlisty, która momentami po prostu się nie sprawdzała, chociaż zawarto w niej około trzydziestu piosenek. Wiadomo, zarówno Jay jak i Bey musieli podzielić się czasem scenicznym między sobą i tym samym pójść na jakieś kompromisy. To jestem w stanie zrozumieć, ale fakt, że niecałe dwa tygodnie wydali wspólnie nowy album i nie zaśpiewali z niego nawet singlowego "Apeshit"? Tego mi najbardziej szkoda. 

Jak to w Polsce było, nawet Carterowie mieli pod górkę i nie obyło się bez jednej wpadki. Na sam koniec po utworze "Forever Young" zepsuła się ruchoma scena, przez co gwiazdy musiały schodzić po drabinie. O ile Jay-z szybko się z tym uporał i zniknął za kulisami, o tyle dla Beyonce stanowiło to trochę większy problem. Podczas całego show miały miejsce dwie akcje koncertowe zorganizowane przez fanów. Jedna polegała na włączeniu latarek w telefonach (efekt na jednym ze zdjęć poniżej), druga natomiast na nadmuchaniu balonów (czarnych po stronie wybiegu Jay'a, żółtych po stronie Beyonce). O ile żółte balony dodatkowo podświetlone diodami prezentowały się przepięknie, na co sama Beyonce zwróciła uwagę, o tyle te czarne po stronie jej męża trochę przepadły, szczególnie że akcja miała miejsce w momencie, kiedy na stadionie było już dosyć ciemno i od mojej strony trybun ciężko było je w ogóle dostrzec.

A więc jak się bawiłem? Dobrze. Momentami nawet bardzo dobrze. Zdecydowanie nie był to najlepszy koncert mojego życia (ciężko będzie przebić Florence and the Machine), ale nie mam czego żałować i inni, którzy byli na tym koncercie chyba też nie. Wiadomo, trybuny to nie to samo co płyta i o naprawdę dzikiej wixie z darciem się na całe gardło można zapomnieć, ale i tak koncert zaliczam do udanych. Nie dbam o to czy cała ta szopka związana ze zdradami i późniejszym opowiadaniu o tym w teksach piosenek to tylko chwyt na zarobienie grubych milionów, czy też szczera prawda i pewien rodzaj terapii. Kupuję ich razem jak i osobno.

Amen.

Starałem się nie przesiedzieć/przestać całego koncertu z telefonem w ręku cykając zdjęcia i robiąc filmiki, dlatego nie mam aż tak wiele materiałów nadających się do pokazania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz