5 lis 2017

Filmowa Niedziela #61 Mother!

Dzisiejsza recenzja będzie się trochę różnić do wszystkich poprzednich wpisów filmowych, które pojawiły się na blogu, bowiem podzielona będzie na dwie części. Ponieważ "Mother!" nie jest zwykłym filmem, potrzebuje specjalnego potraktowania. Część pierwsza będzie dotyczyła odczuć, które miałem zaraz po wyjściu z kina, natomiast w drugiej opiszę jak zmieniło się moje postrzeganie filmu po tym, jak poznałem jego symbolikę. Jeżeli więc macie w planach wybrać się na "Mother!" to polecam zapoznać się z obiema częściami, jeżeli nie chcecie opuścić kina z niemałym mindfuckiem. Dla tych którzy nie wiedzą, za reżyserię "Mother!" odpowiadał Darren Aronofsky mający na swoim koncie filmy takie jak "Black Swan" czy wstrząsający "Requiem dla snu".

Część pierwsza
Na początku widzimy Jennifer Lawrence przemierzającą wielki, położony na pustkowiu dom. Wkrótce z zaskoczenia ukazuje się nam mężczyzna, jej mąż. On jest sporo starszym od niej pisarzem borykającym się z brakiem weny, ona natomiast w wielkim uproszczeniu jest kurą domową, której nadrzędnym celem jest dbanie o męża, by ten jej nie opuścił oraz własnoręcznie remontowanie ogromnego domu. Do samego końca nie poznajemy imion bohaterów występujących na ekranie. Widz nie musi długo czekać, a do domu przybywa nieznajomy mężczyzna z wielką serdecznością przyjęty przez gospodarza. Jest to jednak zaledwie przedsmak nadchodzących gości i dziwnych wydarzeń, jakie będą miały miejsce w tym znajdującym się na pustkowiu miejscu.

Przez cały czas akcja dzieje się w jednym miejscu jakim jest dom pisarza. Jest to stare i bardzo klimatyczne miejsce mające własne tajemnice. Z jednej strony otrzymujemy możliwość zwiedzenia go i poznania jego zakamarków w trakcie seansu, z drugiej strony natomiast wydaje się, że otrzymujemy zaledwie jego małe fragmenty na co duży wpływ ma praca kamery. Chociaż głównych bohaterów jest dwójka, to ona, Jennifer Lawrence wychodzi na przód i stanowi trzon wokół którego wszystko się kręci. By odpowiednio to zaznaczyć postawiono na niezliczoną ilość zbliżeń na jej twarz starając się by to jej emocje, reakcje i zachowania były dla widza najważniejsze. Świetnie zdaje to swój test i pozwala na zwiększenie poczucia intymności między Jennifer, a oglądającymi, ucinając wszystko co niepotrzebne. Od strony wizualnej "Mother!" jest naprawdę dobrze zrealizowany. Ma w sobie ten niezwykły, nieco mroczny i tajemniczy klimat, potęgowany przez brak muzyki, a jedynie dźwięki drewna trzeszczącego pod stopami mieszkańców.

Co się tyczy gry aktorskiej, to nie mam się do czego przyczepić. Lawrence mimo iż gra oszczędnie, to i tak bez problemu można odczuć jej niepokój i bezradność wobec całego kuriozum dziejącego się dookoła niej. Javier Bardem jako jej mąż też sprawdza się dobrze. Jest bardzo tajemniczy, jakby coś przed nami krył. Czyżby to on miał okazać się trybikiem napędzającym całą spiralę dziwnych zdarzeń? Tego już będziecie musieli dowiedzieć się sami, oglądając ten film. Poza wspomnianym małżeństwem na ekranie pojawia się również wiele bohaterów drugo i trzecioplanowych, spośród których na największe wyróżnienie zasługuje Michelle Pfeiffer mająca w sobie ten pazur i odwagę dającą jej przewagę nad żoną pisarza. Mimo iż Michelle jest gościem w domu Lawrence czuje się niczym pani na włościach traktując gospodynię jak swoją służącą.

Ocenę fabuły pozostawiłem sobie na koniec, gdyż jest to najważniejsza część tej recenzji. Zacznijmy od tego, że "Mother!" w żadnym wypadku nie jest horrorem i wyjście do kina z myślą, że zobaczymy lepszej tudzież gorszej jakości straszak skończy się sromotną klęską. Ten film to raczej dramat z maleńkimi elementami grozy. "Mother!" bardziej szokuje niż straszy, szczególnie w ostatnim akcie. Zanim do tego dojdzie otrzymujemy kameralny i wyciszony początek. Nie wiemy czego się spodziewać, ani do czego ta historia zamierza nas zaprowadzić. I do pewnego momentu funkcjonuje to poprawnie zaostrzając apetyt na więcej. Dochodzi jednak do takiego momentu, że fabuła wystrzela do przodu, gnając na oślep, serwując sklejkę absurdalnych i niemających sensu zdarzeń, o ostatnim akcie filmu i zakończeniu nie wspominając. Tam już bezsens i niewytłumaczalność tego co się dzieje dochodzi do zenitu. Oczywiście można doszukać się w tym jakiejś symboliki i metafory oślepiającej sławy, miłości i roli kobiety w życiu mężczyzny. Czy jednak można to traktować jakkolwiek na poważnie otrzymując coś tak dziwnego z topornie ciosanym i idiotycznym zakończeniem? Nie. A szkoda, bo pierwsza część filmu naprawdę była obiecująca.

Część druga
Ale, ale! To nie koniec mojej oceny. Kiedy wróciłem do domu byłem naprawdę zdezorientowany. Czułem, że oglądając ten film coś ważnego ominąłem. Szybko poznałem brakujący element. Nie trzeba było długo szukać, by znaleźć klarowne wytłumaczenie poszczególnych zdarzeń oraz zidentyfikowanie prawdziwych tożsamości postaci. "Mother!" nie jest bowiem zwykłym filmem mającym na celu opowiedzenie prostej w zrozumieniu historii. To obraz od początku naszpikowany symboliką. Nawet najmniejsze, najbardziej błahe zdarzenia czy dialogi okazują się mieć swoje drugie dno, które po poprawnym odczytaniu sprawiają, że film nagle okazuje się być bardzo złożoną i spójną historią mocno nawiązującą do starego oraz nowego testamentu, jak i samej ludzkości. Nie piszę tego, by Wam cokolwiek zaspoilerować, a jedynie by ułatwić oglądanie, bo na własnej skórze przekonałem się, jak męczący może stać się seans, kiedy nawet nie podejrzewa się, że cała powierzchowna historia jest tylko przykrywką dla czegoś znacznie bardziej rozbudowanego. Nawet najprostsze słowa Jennifer Lawrence mówiącej "Chcę z tego domu zrobić raj" niby nic nieznaczące, dają trop jak mamy interpretować miejsce w którym mieszkają. Niezmazywalna plama krwi na podzłodze, rana na ciele doktora spostrzeżona przypadkiem. To wszystko się ze sobą łączy. Oczywiście, niektóre symbole rozszyfrowałem już w trakcie seansu, jak chociażby to dotyczące Jezusa i spożywania ciała boskiego, była to jednak zaledwie kropla w morzu tego czego jeszcze można się tam doszukać, mając wcześniej świadomość, pod jakim kątem patrzeć na film. 

"Mother!" na pewno bardzo ucierpiało przez reklamowanie go jako horroru. Tak naprawdę jest to ambitne kino przeznaczone dla osób lubiących doszukiwać się drugiego dna, nie oczekujących prostej w odbiorze historii, którą można zdefiniować jeden do jednego. Po wyjściu z kina byłem gotowy zmieszać ten tytuł z błotem. Potem, kiedy już wiedziałem co jest czym, film Aronofsky'ego nabrał dla mnie zupełnie nowej (lepszej) jakości. Tak więc zdecydowałem się na ocenę pośrednią by wilk był syty i owca cała. A Wy, jeżeli zamierzacie iść na "Mother!" z grupą znajomych z myślą o miłym, nieco strasznym filmidle.... zdecydowanie odradzam. Nie sugerujcie się trailerem ani wszelkimi reklamami, które niepotrzebnie wprowadzają odbiorców w błąd.

Tytuł: Mother!
Reżyseria: Darren Aronofsky
Czas trwania: 121 min.
Premiera: 3 listopada 2017

Ocena filmu: 7/10

3 komentarze:

  1. Lubię Jennifer, więc ze względu na jej główną rolę w filmie planuję go zobaczyć!

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem szczerze, że jak usłyszałam "horror" to raczej nie myślałam o takim typowym przerażaczu (w końcu to Aronofsky), ale bałam się, że i tak mnie wystraszy (mam słabe nerwy :P). Muszę iść na to do kina ;D Lubię takie klimaty, gdzie nic nie jest wprost, a wiele można sobie dopowiedzieć (jak u Von Triera czy Malicka :D). Ale zobaczymy jak mi się spodoba. Dobrze, że wiem o tych biblijnych odniesieniach, powinno być mi prościej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie prościej :P Niektórzy twierdzą, że wszystkie te odniesienia widać na pierwszy rzut oka, ale jak widać na moim przykładzie... niekoniecznie xD

      Usuń